- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Opeth "Pale Communion"
W zamierzchłych gówniarskich czasach, kiedy całe kieszonkowe przewalało się w lokalnym sklepie muzycznym na kasety, kiedy na lekcjach matematyki słuchało się wczesnych płyt Death z wysłużonego walkmana i kiedy za białe sznurówki w glanach można było dostać po ryju, wszystko było proste. Death metal był death metalem i jak na okładce nie było flaków albo co najmniej gnijącego trupa, nawet nie było co do danej płyty podchodzić. Blackmetalowe skrzeki musiały być utaplane w błocie możliwie najgorszej na tym padole produkcji, a jeśli człowiekowi od dźwięku przypadkowo wykręciło się w studiu selektywne brzmienie, to album lądował na śmietniku zapomnienia. A jeśli któryś z heavy- lub powermetalowych wokalistów nie wyśpiewywał wykreślnym "C" słów "pałer", "stil" albo "dandżyn", to każdy szanujący się metalowiec miał takie pieśni tam, gdzie nawet - a może przede wszystkim - Rob Halford nie miał dostępu. Szufladka rządziła!
A potem nadeszła dojrzałość muzyczna. To, co wytwórnia drukowała na ulotkach, przestało mieć kluczowe znaczenie, tak samo jak fryzura basisty ulubionego zespołu, ilość umlautów w logotypie kapeli, rodzaj wybranego w studiu przestera czy kolor sztucznej krwi przelewającej się hektolitrami na planach teledysków. Górę wzięły emocje.
I to właśnie tych ostatnich najbardziej brakowało mi na poprzednim albumie Opeth.
Z rozbawieniem czytałem komentarze "fanów", którzy domagali się od Szwedów albumu na wskroś deathmetalowego i gdzieś tam w głębi duszy cieszyłem się, że Akerfeldt dopuścił się tej jakże radykalnej wolty stylistycznej. Każdy, kto choć trochę uważnie śledził poczynania chłopaków, mógł się domyślać, że idzie nowe. Nie miałem zatem problemu z przyjęciem w swoje ramiona nowego brzmienia kapeli, lecz po pierdyliardzie przesłuchań, "Heritage" okazał się swego rodzaju wypadkiem przy pracy, nie do końca udanym eksperymentem - idealnym brzmieniowo, kompozycyjnie, tekstowo i technicznie, ale emocjonalnie płaskim i kwadratowym jak stolik z Ikei. Przyszłość jawiła się zatem niepewnie i obawiałem się, że panowie zabrną w ten sposób w przysłowiową czarną dupę. Z tym większą ekscytacją wyczekiwałem jedenastego albumu Szwedów, "Pale Communion". Jak się okazuje, albumu bardzo dobrego.
Już na otwarcie dostajemy po uszach potężnymi riffami, podpartymi mocarnym basem i mrocznym parapetem, aby po chwili oddać się delikatnej melodii, akustycznym gitarom i dość "lekkiej", jak na Opeth, atmosferze. Pod tym względem zatem nic się nie zmieniło - dualizm, do którego Szwedzi przyzwyczaili nas na przestrzeni ostatnich 20 lat, wciąż jest tutaj obecny, tyle że budowany obecnie na nieco innych fundamentach. Deathmetalowa miazga i wydobywający się z najgłębszych czeluści flaków Akerfeldta growl ustąpiły miejsca nieco bardziej klasycznym zagrywkom z silnym akompaniamentem Hammondów i melotronu, a dość proste w odbiorze akustyczne motywy znane z poprzednich płyt Opeth przybrały bardziej wysmakowaną formę. Pomimo tych zmian, nie ma jednak wątpliwości, że nad całością unosi się duch starego dobrego Opecika, co to potrafił bębenki porozrywać, a za chwilę ukoić ból chwytającym za serce tematem. I choć "The Drapery Falls" to już nie jest, to zarówno "Eternal Rains Will Come", jak i "River" czy "Moon Above, Sun Below" pod względem konstrukcji opartej na kontrastach powinny przenieść słuchacza do czasów największych dzieł zespołu.
Choć Szwedzi wyspecjalizowali się w budowaniu napięcia właśnie w taki sposób, nie można przejść obojętnie obok utworów o nieco bardziej jednolitej - co bynajmniej nie oznacza nudnej lub monotonnej - strukturze. Pięknymi melodiami i wciągającymi harmoniami urzekać może "Elysian Woes", ocierający się gdzieś o jazz rock lub fusion "Goblin" zachwyca techniczną dojrzałością muzyków i dzięki fajnemu groove'owi wprawia słuchacza w pozytywny nastrój (co do tej pory zdarzało się dość rzadko w twórczości Opeth), a transowy "Cusp of Eternity", ze swoim orientalnym, mrocznym klimatem, przywodzi skojarzenia z doskonałym "Ghost Reveries" i na długo pozostaje w pamięci.
Podwójną wisienką na tym wielowarstwowym torcie są kompozycje "Voice of Treason" i "Faith in Others". Ta pierwsza - na początku nieco niemrawa, zyskuje na mocy z każdą kolejną minutą, aż do pięknego zakończenia z monumentalnymi orkiestracjami i urzekającym walczykiem, którego koniec następuje równie niespodziewanie, jak początek, choć chciałoby się, żeby motyw ten trwał w nieskończoność. Druga - stonowana i wyciszona, ukrywa jedną z najpiękniejszych melodii, jakimi uraczył nas Opeth w swojej wieloletniej karierze. I choć oba utwory są od siebie widocznie różne w warstwie kompozycyjnej, choć oba operują różnymi środkami, nie sposób pozbyć się wrażenia, że to właśnie te kompozycje spośród wszystkich zawartych na "Pale Communion" wywołują najobfitsze ciarki na plecach.
I to właśnie na tym poziomie należy dopatrywać się wyższości najnowszego albumu Szwedów nad "Heritage". Jedenasta płyta Opeth znowu przypomina fanom, dlaczego niegdyś pokochali ten zespół. Ponownie można tutaj poczuć te same emocje, z którymi odkrywało się kolejne dźwięki "Still Life" czy "Morningrise", a których zabrakło na nieco "kwadratowej" poprzedniczce. Panowie po raz kolejny zdołali zamknąć w dźwiękach tę samą magię, która towarzyszyła ich najbardziej pożądanym albumom. I jasne - dawne czasy już nie wrócą, bo znając rozwojowe podejście Akerfeldta do tworzenia muzyki, ostatnią rzeczą, której można by się po nim spodziewać, byłoby wstąpienie do tej samej rzeki, w której moczył swe owłosione stopy kilka lub kilkanaście lat temu. Zostaje nam zatem cieszyć się z tego, że na "Pale Communion" Szwedzi wreszcie częstują nas kolejnym wyśmienitym posiłkiem - upitraszonym ze zgoła innych ingrediencji, co ich klasyczne albumy, ale jakże smakowitym!
O ile bardziej ten krążek by smakował, gdyby dodali (wymienili) 2-3 utwory na ciężkie mięcho?
Nie oszukujmy się: gdyby nie nazwa zespołu część z was moi mili obeszłaby szerokim łukiem taki album.
I ma co się obrażać;)
co do pale communion - płyta bardzo dobra, miejscami trochę słabsza, miejscami lepsza niż Heritage.
czepić się można płaczliwych zaśpiewów, o czym już wspominałem (chociaż może się to komuś podoba), i momentami sztampowych zagrywek na gitarze (np. w trzeciej minucie the river). co do Goblina, jakoś mnie nie powalił, brzmi jak trochę niedorobione king crimson.
Najlepsze numery - eternal rains (naprawdę kozak!), the river.
a potem przekrój całej twórczości. Prawie wszystkie albumy mają swojego reprezentanta, wystarczy sprawdzić na setlist.
A co do Pale Communion, to po wielu przesłuchaniach daję 7/10.
Dobra płyta, ale nie porywa.
Materiały dotyczące zespołu
- Opeth