- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Nile "At the Gate of Sethu"
Co za świat. Od wydania "At The Gates Of Sethu" minęło parę chwil, a już naczytałem się opinii, jakoby Karl Sanders i Dallas Toler Wade dali tym razem dupy. Że nowy materiał Nile powiela schematy, że ma chujową okładkę, w końcu, że brzmi jak gówno, bo mało nowocześnie. Cóż, zdania to wyssane z fallusa być może nawet samego Ra. Ale nieważne. Tym razem egipscy bogowie, odrodzeni po wiekach z paszportami USA i hamburgerami w pudełkach śniadaniowych, wracają do korzeni własnego Ja, czyli okolic pierwszej płyty "Amongst The Catacombs Of Nephren Ka", co być może rzeczywiście dla wielu będzie wadą. Ja jednak przyjmuję taki zwrot akcji z otwartymi ramionami i dreszczykiem emocji, która postawiła mi włosy na baczność - od łydek, przez mosznę, aż po te w nosie czy uszach, i to już po pierwszym odsłuchu "At The Gates Of Sethu".
Krążek, jak to u Nile, rozpoczyna podniosłe intro (bębny, zawodzenia, egzotyczne instrumenty etc.), po którym spodziewałem się potężnego, przestrzennego, eklektycznego gatunkowo nawalania, jakie spopieliło świat na poprzednim "Those Whom The Gods Detest", ale ku mojemu ogromnemu zdziwieniu napotkałem zaraz oldschoolową barwę gitar, jakże charakterystyczną dla lat 90-tych. Jest chropowato, miejscami bzycząco, ale za to niespotykanie kąśliwie i porywająco. Tak właśnie prześlicznie wpierdala się do mózgu słuchacza "Enduring The Eternal Molestation Of Flame". Bezlitosna "młóca" Kolliasa, wyjące wiosła Sandersa i Wade'a i potrojony wokal nie pozostawiają złudzeń - "Nephren Ka" znów jest z nami, krojąc w najlepsze przyrodzenia swoich wrogów. Prawdziwy rozpierdol rozpoczyna jednak największy hit, jaki napotykam tutaj od czasów pamiętnych "Chapter Of Transformating Into Snake" czy "The Blessed Dead", w postaci "The Fiends Who Come To Steal The Magick Of The Deceased" - rany boskie, cóż to za kompozycja. Masa zmian temp, melodii, wokali, przy tym spiętych zapadającym w pamięć gwoździem przewodnim. Kto wątpił, czy z muzyki Amerykanów da się wycisnąć coś więcej niż tylko prędkość i mielone z aligatora, niech z kolei odpali "The Inevitable Degradation Of Flesh" i posłucha trzech sekund solówki, jaką gitarmeni Nile wplatają na wyjącej wajsze. Masakra, totalny napór i wściekłość, powodujące, że na wysokości trąb i zwolnienia w następnym "When My Wrath Is Done" o mało się nie zesrałem. A to dopiero środek płyty, zwieńczony miniaturą instrumentalną "Slaves Of Xul" - będącą krótkim przystankiem przed dolnymi partiami piekielnej piramidy, których wrót strzegą znów monumentalne nile'owe evergreeny: "The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu" czy "Supreme Humanism Of Megalomania" - zarządzane "chwytliwymi", rytmicznymi wejściami i płomiennymi, egzotycznymi riffami, które na koncertach sprawdzą się jak złoto. Dodam tylko, że sekundowy rozjazd gitarowy w tym drugim przywodzi na myśl wycinanie wzorów na gołej skórze. Jeszcze jakieś wątpliwości?
Tak więc "At The Gates Of Sethu", idąc w najlepsze śladem dwóch - trzech pierwszych płyt Nile, koncentruje się na zabijaniu, nieco zaciskając pasa w zakresie rozlazłości kompozycyjnej, pompowania hektolitrów wody z Nilu czy permanentnego rozbuchiwania numerów tematyką filmów z Borisem Karloffem w roli głównej. Oczywiście wszystko to tutaj mamy - miniatury muzyczne, zapomniane instrumentarium itp., jednakże głównym atutem nowego materiału jest lot koszący sierpa i szybkie dekapitacje. Główki spadają i odbijają się rytmicznie po posadzkach pałaców egipskich faraonów, a kałuże krwi rwącym potokiem opuszczają mury pradawnych świątyń. Śmierć metal w czystej postaci - tradycyjnej, konserwatywnej, bezlitosnej - czyli takiej, jaką samce kochają najbardziej. No dobra, ostatni tutaj, ponad 7-minutowy kolos "The Chaining Of The Iniquitous" miażdży wolnym tempem i ślamazarnym wywlekaniem bandaży z grobowców, w typie "Sarcophagus", "To Dream Of Ur" czy z w miarę nowszych - "Eat Of The Dead" - jakiś sęp jednak musi posprzątać bałagan na tym polu walki.
Co tu dużo gadać, choć nie każda płyta Amerykanów urzeka mnie tak samo i mogę z placem w dupie wskazać mniej porywające momenty ich kariery, a w konsekwencji już dawno nie daję się łapać na slogany pt. zajebiste bo to Nile, stwierdzam uczciwie: "At The Gates Of Sethu" spokojnie można na pół roku przed końcem trwania numeru "12" obwołać wydawnictwem nr 1 całego sezonu muzycznych rozgrywek. Jestem 100% pewien, że nic w death metalu temu tworowi nie podskoczy. Nie wszyscy podzielą moje zdanie, bo mniej tutaj czarowania, a więcej twardej, konkretnej wojny, prowadzonej przy użyciu szczelnych i zwartych szeregów kompozycji, ale kto szedł w jednym marszu z bojownikami "Nephren Ka" czy tryskał czarnym nasieniem wespół z "tracklistą" "Black Seeds Of Vengeance", zrozumie w czym tkwi potęga tej muzyki. Ten wolumin to klasyk.
Przeczytaj: recenzja autorstwa don Corpseone.
A katatonia czy anathema... też lubię
I tak Pink Floyd rządzi
żeby nie było słucham od groma metalu, ale moim zdaniem death metal jest po prostu nudny i rzemieślniczy, i jeszcze te pomruki to są wogóle żałosne, rozumiem wokal thrashowy ale te pomruki to jakby srał w kibel i nie mógł się wysrać, porazka....
Materiały dotyczące zespołu
- Nile
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Decapitated "Carnival Is Forever"
- autor: Megakruk
Cannibal Corpse "Torture"
- autor: Megakruk