- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Nightfall "Cassiopeia"
A jednak jest! Po przemilczanym przez media, udanym powrocie sprzed trzech lat ("Astron Black And The Thirty Tyrants"), nadto biorąc pod uwagę kiepskie zainteresowanie metalowej gawiedzi nie przypuszczałem, że Efthimisowi Karadimasowi będzie się chciało ciągnąć dalej ten cały majdan pod szyldem Nightfall. Tymczasem "Zmrok" melduje się znów na starcie maratonu z porcją grania, które przypadnie do gustu fanom ich starych dokonań z "Athenian Echoes", a nawet "Macabre Sunsets" na czele. Nie powiem, słucha się tego bardzo fajnie, co więcej, mimo obiegowej opinii o greckim metalu - dzieje się tutaj wiele ciekawych rzeczy, na tyle ciekawych, że zauważyłem powstawanie lekkich rozstępów na mózgu. Jest etos, są mięśnie, "maczuga" Heraklesa (You know what I mean), ale i szczypta filozofii, muzycznego kombinowania i eklektyzm, które, co znamienne, nie rozsadzają konceptu całości.
W zasadzie już samo zdjęcie promo zespołu zapowiada zawartość krążka. Na froncie Karadimas z miną zerwaną z twarzoczaszki Gerarda Butlera z "300" zdaje się milcząco mówić - mam wyjebane, robię swoje. I już otwierający całość "Phaethon" w 100% potwierdza takie przypuszczenia. Mitologiczny wjazd na zawodzących gitarach otwiera wrota Hellady i oprowadza po starożytnej okolicy - a to epicką, "wiosłowaną" melodyjką, a to skocznym riffem oprawionym w charakterystyczne greckie klawy. Gdzieś w 2/3 trwania kawałka karmieni jesteśmy takim suto przebojowym opowiadaniem bajek o pięknych starożytnych czasach, kiedy bezkarnie można było chodzić z fredem na wierzchu, ale czeka nas także małe zaskoczenie. Gdy swoje zaczyna dziergać człowiek od solówek, a pan od beczek z tyłu żwawiej przebiera kopytami, na horyzoncie zaczyna majaczyć Iron Maiden ujeżdżający Minotaura w tempie blastbeatu. Całkiem zgrabnie to wyszło, na koncerty jak znalazł. Kolejny "Oberon & Titania" początkowo każe obadać ponownie wkładkę płyty i sprawdzić, czy aby na pewno w parosekundowym wstępie ktoś dla jaj nie przeliftował "For Whom The Bell Tolls" Metalliki. Monumentalne walenie w kotły i aranż riffu nie pozostawiają wątpliwości, kto jest praojcem tego numeru, przynajmniej w tej warstwie rytmicznej, która chwilami majaczy gdzieś tam jako wprowadzenie do typowego nightfallowego rzucania piorunami. Nadto Karadimas daje się poznać jako sprawny strateg, bo napięcie, jakie wzbudza nagłym opętanym zrywem gdzieś w połowie trwania, nie zawahajmy się użyć tego słowa - hymnu, i fantazyjne solówkowe wyjście z tematu, rzeczywiście podrywa z pozoru ociężałe cielsko "Zmierzchu" do lotu. Wybitnie leży mi także zrzucający w Hades "Colonize Cultures", gdzie czarowanie mitem ustępuje umiłowanemu przez Zeusa Gromowładnego tytanicznemu napierdalaniu, przeciętemu w pewnej chwili przez chór z piekła rodem i gitarową wajchę wypuszczającą całe mrowisko ciar na wybatożone uprzednio plecy. Mamy też prawdziwy, wzwodowy wręcz hit - "Stellar Parallax", pieszczący zmysły niczym gołe, wakacyjne cycki plażowiczek któregoś z kreteńskich kurortów. Znów na dzień dobry z głośników wieje eposem bohaterskim, żagle pełne wiatru, zapierdalamy poza horyzont, "wysys Sparta", ale gdy ster przejmują wymiatania gitarowe rodem z NWOBHM, mimo wokali Efthimisa, kawałek przeradza się w przejmujący, podniosły instrumental wyrywający z sandałów wprost w stronę słońca.
Tyle z tzw. oczywistości i uszojebności. Z kolei w takich numerach, jak "Hubris" czy "Hyperion" Nightfall odkłada na chwilę muzyczną "Iliadę" i "Odyseję" na bok, dając sobie szansę na zabawę i kombinowanie dźwiękami. Wzrasta wielowątkowość kompozycji (i tak już bogatych), pojawia się naznaczone schizą, teatralne udziwnianie, ale i miażdżący kości ciężar. Nie każdemu się taki mariaż spodoba, co poniektórzy mogą się wręcz poczuć zagubieni w natłoku motywów, zmian temp i szalonych konfiguracji melodycznych. Mnie to nie przeszkadza, bo wszystko jakoś ostatecznie trzyma się kupy, aczkolwiek zdecydowanie nie są to rzeczy na jedno przesłuchanie po łebkach. Wymagają cierpliwości. Finalnie zresztą zostajemy rozdeptani mniej wyrafinowanym finałem w postaci 6-minutowego "Astropolis" - pieprzonego, doomowego na karadimasową modłę kolosa, który z czasem urósł do mojego ulubionego numeru z "Cassiopei". Kawałek waży z 500 ton i w zasadzie wszystko jest w nim ciężkie - wgryzające się w glebę gitary, klawisz niczym żelazna kurtyna czy w końcu wspaniały wokal, którym Efthimis pokazuje całe spektrum swojego growlu. Dochodzą do tego: kilkusekundowe wyciszenie zakończone wyjącą wajchą, potem znów natchniony, minimalistyczny popis gitarowy i wycharczane "Aaaastrrrooopooliss". Efekt? Dźwiękowe niemal katharsis.
Bez dwóch zdań "Cassiopeia" to kolejna udana propozycja Nightfall po tzw. powrocie. Jakkolwiek nie przypuszczam, żeby odniosła jakiś wymierny sukces czy przyniosła Karadimasowi choć cień popularności, jaką cieszył się jego projekt w latach 90. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to płyta urzekająca rozmachem i graniem znanym z najlepszych lat tego zespołu. Fanom rekomendować raczej nie muszę, nowych też nie przyciągnę, bo nijak ta płyta ma się np. do ostatnich propozycji wielce popularnego u nas Rotting Christ. Miejscami melodyjna, o "hitowym" zacięciu, miejscami miażdżąca i pokombinowana, ujawnia swoje zalety dopiero po kilku podejściach, kiedy to zaczynamy ogarniać i zauważać ten tzw. "big picture", który wykracza zdecydowanie poza standardową grecką wieś. Do wielu przesłuchań. Mi się podoba.