- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Nickelback "Silver Side Up"
Po raz pierwszy spotkałem się z muzyką Nickelback podczas pewnej radiowej audycji prezentującej tego typu amerykańskie granie. Nie zapamiętałem co prawda nazwy zespołu, bo wszystkie prezentowane grupy grały właściwie wariację na temat jednego motywu, ale chwytliwy refren "How You Remind Me" zakorzenił się gdzieś w podświadomości. Chociaż właściwie za pierwsze spotkanie można by uznać wydaną dawno temu płytę "Core" Stone Temple Pilots, której wycinki co raz odnajduje na "Silver Side Up" w przeróżnych wariacjach... niestety ciągle te same wycinki. Drugie (czy też trzecie) spotkanie miało miejsce w restauracji, gdzie takie piosenki były miłą odskocznią od przeróbek Brathanków i tym podobnych, granych w okolicy. Można niewątpliwie stwierdzić, że jako tło może sobie taki Nickelback lecieć - przebojowy, melodyjny, prosty w odbiorze. Nadaje się do puszczania w radiu i knajpach.
Jako muzyka do słuchania za to prezentuje się słabiutko. Wokalista śpiewa tak samo jak dziesiątki jemu podobnych, zespół chętnie korzysta z najnowszych przepisów na piosenkę, które robią za oceanem furorę. Ani harmonią, ani rytmiką ta płyta nie zaskakuje nawet na moment, a wszelkie próby kontemplacji kończą się szybko znalezieniem sobie ciekawszego zajęcia. Średnio na utwór przypadają dwa, trzy riffy - łatwo wpadające w ucho i łatwo z niego wypadające, struktura każdego kawałka jest przewidywalna jak wyniki wyborów na Białorusi... jedyne, co może przykuć na chwilę uwagę, to drobne brzmieniowe ciekawostki, jak sympatyczne pogłosy w "Hollywood", czy partie grane slidem przez gościnnie występującego gitarzystę na "Good Times Gone". Jak ktoś taki pseudogrunge lubi, to i to powinno mu się spodobać.