- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Nick Cave And The Bad Seeds "No More Shall We Part"
Pierwsze doniesienia (czytaj: pierwsze przesłuchania) nastroiły mą wymagającą osobę bardzo optymistycznie. Naelektryzowały mnie co nie miara. W końcu na niewiele płyt dzisiaj czekam z taką niecierpliwością, co na nowe dzieła szalonego (spokojnego, jeśli ktoś tak woli) Australijczyka. Tymi pierwszymi zasłyszanymi nowinkami były: "15 Feet Of Pure White Snow" i "Sorrowful Wife", przy których to po mym umęczonym od zginania nad książkami grzbiecie przebiegła chmara dzikich mrów. Jedno jest pewne, dawno nie było u mnie tak wielkiego najazdu insektów. To się czuje przy niewielu kompozycjach, w zasadzie tylko przy tych wielkich (jak ktoś się teraz krzywi, to sio, to moje prywatne misterium). Tak myślę. A czas, ten nieubłagany sędzia, orzeknie, czym rację miał. W każdym bądź razie to znów ten upiorny walczyk z artystą szalejącym na zakurzonym parkiecie. Pytam więc, jak daleko stąd do wieczności?
Tak pokrótce przedstawiałby się etap pierwszy.
Etap numer II to wkroczenie do świątyni konsumpcjonizmu i pachnącego snobizmu dla pań zwanej EMPIKiem. Zawiesiłem oko na półce z nowościami i szukanego krążka nie ujrzałem. Myślę sobie, no cóż trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. W końcu jeśli czekało się już tyle, etc. Przypadek sprawił jednak, że natknąłem się na listę aktualnych (podkreślone celowo) przebojów, a tam pod numerem 1 nic innego jak "No More Shall We Apart". I tu, nie ukrywam, nastąpił szok. Ujrzałem całe te rzesze balladowych fanów-morderców, których to namnożyło się w naszym kraju co nie miara (połowa z nich "zna" twórczość pana C. tylko z interpretacji polskich "artystów"). Plaga na miarę biblijną nieomal. Szarańcza. Z tego krótkiego oczom objawienia zrodziło się wnet pytanie: czy artysta jest nadal moim artystą? Bo nie ukrywam, w tłumie wcale raźniej mi nie jest.
Jak żywe stanęło mi przed oczami zjawisko, niekorzystne ze wszech miar, związane z zadeptywaniem, całkowicie bezpodstawnym, legend. Myślę tu o grupie Queen, absolutnie genialnym zespole, który swą twórczością zasłużył na tabliczkę z napisem "Exegi monumentum...". Otóż po śmierci jej lidera w roku 1991 wybuchło szaleństwo na punkcie zespołu (nieomal syndrom "pierdolca" u niektórych) przez co do dziś dnia wielu krzywi się na sam dźwięk słowa "queen". Historia znana. Oby nie nastąpiło to samo w przypadku grupy Cave'a ("a kto tu mówi o grupie, jest tylko on..." - powiedział fan).
No dobra, dość tego pieprzenia, etap III. Kurwa mać! One (utwory) nie chcą znużyć. Tak. Jedynie pierwsze przesłuchanie (pobieżne, niedokładne) niczego dobrego nie zapowiadało. Było jednak jak czytanie ksiąchy co dwudzieste słowo. Można się zanudzić samym odliczaniem. Płyta absolutnie nie nudzi, choć trwa 67 minut, a taka długość bywa groźna. Jednak nie w tym przypadku.
"Walk with me under the stars
For it's a clear and easy pleasure
And be happy in my company".
Ja się przespaceruję, możesz być pan pewny panie Cave. Bo kocham ten zgiełk miłości, tak bym chyba to nazwał, element dzięki któremu artystę możemy odróżnić od pozostałej sfory psów. Najbardziej poraża to we wspomnianym już "Sorrowful Wife", niczym ogromnej mocy piorun bijący w wysuszoną ziemię "Światłości w sierpniu" W. Faulknera. Ten klimat to wyżyny. To jego świat. I przy okazji coś co dalekim łukiem omija przystanki dwóch ostatnich płyt, a zagląda do boksów wybudowanych na początku działalności z grupą Bad Seeds. Rzecz świetna. Bez dwóch zdań.
Potknę się o jeszcze jeden kamyczek. Przy okazji ostatniej płyty Nick próbował wmówić nam, iż jego pieśni powinno się traktować jako rzeczy uniwersalne, nie starając się na siłę przyporządkować im adresata. Jednak taka zwodnicza bezstronność jak nie była możliwa wtedy, tak nie jest możliwa i teraz. Pytam, do kogo adresowana jest "Sorrowful Wife"? (mógłbym rzec, iż do Vivianne Carneiro, jednak tego pewien nie jestem, od jakiegoś czasu nie mam żadnych informacji na temat tego, kto jest towarzyszką życia Cave'a, a w załączonym na płycie teledysku widziałem obrączkę (obrożę) na palcu). Jeśli ktoś jest w stanie odpowiedzieć na pytanie to czekam.
Proporcje na nowym wydawnictwie zostały odpowiednio lepiej wyważone niźli miało to miejsce na poprzedniej płycie. Jej odsłuchiwanie w całości mogło nużyć. Tu każdy spokojniejszy fragment jest niczym oaza spokoju (w pełni absorbującego) pomiędzy kilku, w starym stylu zakurzonymi, odjazdami. Mówi się, że jest to wydawnictwo spokojne, liryczne i zadumane. Może i tak, lecz moja percepcja inaczej kazała mi je odbierać. Jako powrót do tych starych, śmierdzących pleśnią, szybką miłością i nożowymi sprawami historii. Cóż, nic na to nie poradzę, a że mi z tym dobrze... Taki na przykład "Oh My Lord" to istny majstersztyk rodem z "Henry's Dream". I choć czasami mamy ochotę krzyknąć: "Nicki więcej czadu, olej Leonarda (Cohena)!", to i tak mamy do czynienia z niezłym odjazdem. Polecam, krótko mówiąc, gorąco polecam.
Wspomnieć wypada mi o kolejnej rzeczy, co do której definitywnie upewniłem się po zaznajomieniu z krążkiem. Otóż onegdaj wprost nienawidziłem damskich chórków paskudzących (tak myślałem kiedyś) nagrania lubianych przeze mnie artystów, na przykład Rogera Watersa. Zalewała mnie krew, gdy zawyła jakaś bladolica piękność. Nie mogłem pojąć, po jakiego gnata Stonesi zabierali babki na trasy, itd. Aż tu nagle trach i pojąłem. Nie powiem dlaczego, bo tego nie wiem. Po prostu od jakiegoś czasu owe uwijające się w niektórych fragmentach panie są wspaniałą przyprawą na muzycznych daniach. Amen. Pisząc to myślę o genialnym "Hallelujah" (och, jak ja nienawidzę tych "ochów" i "achów"), które bez udzielającego się duetu sióstr nie byłby tak samo nęcący jak jest. Jest super końcówka, gdy przed mikrofonami zostają już same panie. Oj, daleko Kylie Minogue (to ta umoczona) do takiej klasy.
P.S. Utwór "God Is In The House" pokazuje twarz artysty-kaznodziei, jego bardzo optymistyczne, obdzielające nadzieją oblicze. Nie jest z nami jeszcze tak źle w naszym królestwie, gdzie nie może zabraknąć tego najważniejszego, absolutnego, do którego, jako do ideału, dążyć chcemy (by nie dać się zwariować otoczeni ze wszech stron przez nie zawsze dobrą codzienność). Pewnej osobie bardzo spodobałaby się ta płyta.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Moonspell "Under Satanae"
- autor: Cemetary Slut
Machine Head "The Blackening"
- autor: Mrozikos667
My Dying Bride "The Light at the end of the World"
- autor: Margaret
- autor: Miki(S)
- autor: Gollum