- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Neurosis "Sovereign"
Panowie wywodzą się ze szkoły znanej jako Bay Area. Od 15 lat pokazują, jak można zrobić baterię, muzykę kopiącą i zmuszającą głowę do zataczania powolnych kręgów bez garów zasuwających w tempie karabinu maszynowego i treningu onanisty na wiosłach. Do tego w tym graniu jest obecne coś, co, wbrew nazwie kapeli, nie jest neurozą, a raczej psychozą.
Mentalna strona twórczości Neurosis została na płycie uzewnętrzniona przez klipy zachowujące i podbijające klimat muzyki oraz inne graficzne halucynacje, jakie zawarł na ścieżce komputerowej pan Pete Inc. To doskonałe dopełnienie całości (niestety, nie mogłem dokładniej przyjrzeć się tym arcydziełom, ponieważ mój komputer jest trochę za stary i po jakich dziesięciu minutach zabawy odmówił współpracy zawieszając się na amen... ale to, co udało mi się zobaczyć, zwaliło mnie z nóg...)
Wróćmy jednak do dźwięków. Za brzmienie odpowiada Steve Albini, człowiek, który produkował "Times of Grace", poprzedni album Neurosis. Potrafi on zadbać, by muzyka nie straciła ani trochę siły i energii przy przenoszeniu jej na nośnik. Po prostu nie mogę się przyczepić do jakości tego nagrania. Gitary są selektywne, perkusja potężna, bas czysty, klawisze przestrzenne, a wszystko bardzo dobrze złożone w przejrzysty konglomerat dźwięków.
Samej muzyki nie da się opisać w jakiś ogólny sposób. Choć "Sovereign" to całość, jeżeli chodzi o klimat, nastrój, każdy z czterech utworów ma swój własny charakter. Jest tylko jedno zbiorcze określenie na charakter tego materiału: muzyka kultowa jakiegoś miejskiego, dwudziestopierwszowiecznego plemienia.
Już pierwszy kawałek, "Prayer", wprowadza mózg w trans, zamyka słuchacza na świat i wciąga do odtwarzacza. Płyta zaczyna się spokojną, cichą, prawie czystą gitarą, wspierającą wokal powtarzający jakąś współczesną mantrę. Dopiero po trzech minutach pojawia się reszta zespołu, z bębnami ni to marszowymi, ni to tanecznymi (w sensie tańca derwisza, magicznego tańca plemienia, a nie dyskoteki), z dwoma innymi wokalami dopełniającymi ten, który towarzyszy nam od początku. Niedługo potem muzyka znów łagodnieje, by po następnej minucie dobić nagłą erupcją energii, po której trudno się pozbierać.
"An Offering", drugi numer, można porównać do industrialno-plemiennego czołgu. Cały czas jesteśmy w transie, w który wprowadziła nas pierwsza modlitwa. Kawałek powoli posuwa się do przodu, trochę pachnąc starym, dobrym h/c, choć melodykę tworzą nieprzesterowane gitary. Mniej więcej w połowie zespół kopie nagle, nie zmieniając nic w transowym klimacie. Pojawia się przester, harmonie kojarzące się ze starym angielskim doomem i Black Sabbath. Z głośników sączy się gęsty miód z kwiatu czarnej rzepy. Wtem, po jakichś sześciu minutach, muzyka się zmienia, jakby był to zupełnie inny utwór, tym razem w klimatach grunge'u z początku lat dziewięćdziesiątych... To jest dobre. Ale nie najlepsze.
"Prayer" i "An Offering" to tylko wstęp do najlepszego kawałka na płycie - "Flood". Tu też trans kręci człowiekiem od początku do końca, przede wszystkim dzięki niesamowitej sekcji rytmicznej. Bębny jak w takim jednym zespole perkusyjnym, co to stosunkowo niedawno produkował się w Teatrze Wielkim na beczkach i koszach na śmieci - właśnie stąd wzięło mi się porównanie całości do plemienia z jakiejś miejskiej dżungli... Ten kawałek po prostu wkręca w glebę. Aż żal, że jest najkrótszy na płycie - mógłbym go słuchać na okrągło. Gary rozkręcają się z minuty na minutę, czasem przygasają, czasem gęstnieją, powodują, że słuchacz siedzi i powoli buja się owładnięty wszechmocnym rytmem. Pojawiają się jakieś sprzęgnięcia, coś (generowanego przez klawisze) lata w tle... Nagle bębny stają. W tle słychać bzyczący bas, to, co przedtem przelatywało gdzieś daleko, teraz przemyka przed samym nosem, nastrój ciemnieje, i wtem znów dostajesz od perkusisty kopa prosto w brzuch... A wszystko mieści się w marnych czterech minutach... Arcydzieło!
Ostatni "Sovereign" zaczyna się szybciej, trochę jak black/doom przesiąknięty Sabbathami, których klimat czuć i dalej, gdy muzyka przypomina Fudge Tunnel, czy Electric Wizard (powszechnie nazywa się to stoner rockiem, ale nie lubię tej nazwy). Chore harmonie wioseł, z bębnów tylko kotły pojawiające się raz na jakieś trzydzieści sekund, dzwony, mrok... I znowu kapela robi coś, za co kocham tę płytę: wjeżdża w człowieka rozpędzonym czołgiem, rozsmarowując go na ścianie naprzeciw głośników. Czołg zawraca, odjeżdża i powraca siła spokoju z początku utworu. Potem znów czołg przejeżdża... i tak w kółko przez trzynaście minut. A na koniec szok: fortepian, ciemność jakby w jakiejś kapeli z północno-zachodniej Europy, rozrywana amerykańskimi grzechotkami, powrót psychodeli, wyciągnięte z klawisza dęciaki... Klimatem bije to wszystkich obecnych doomowców i blackowe intra...
Może jestem już za stary, ale to, co usłyszałem na "Sovereign", jest jedną z lepszych płyt ostatniego roku, kasującą wszystkie kapele grające tzw. new metal, symfonicznego blacka, to, co jest uważane za świeże. Neurosis robi swoje od 15 lat. Trudno ich zagiąć, jeżeli chodzi o nastrój, chorobę w pozornie zwykłym graniu. Tworzą niesamowite pętle, mroczny taniec... Na pewno odradzam ten materiał tym, którzy, by poczuć siłę, potrzebują sieki, do poczucia mroku muszą posłuchać MDB albo wytworów Cold Meat Industry. Neurosis stosuje inną metodę budowania nastroju, inaczej korzysta z instrumentów, a i kop, który nieraz na mnie spadł, gdy słuchałem "Sovereign", to bardziej pojedyncze, niezbyt gęste ciosy niż jazda i karabin maszynowy.
Można słuchać tej płyty na okrągło w całości albo zapętlić sobie w odtwarzaczu jeden kawałek i nie wychodzić z transu przez całą noc. Tego mi było trzeba! Nie dałem 10 tylko dlatego, że nie jest to muzyka absolutnie genialna - jest wspaniała w swoim klimacie i tym mnie kupiła, ale czasem brak mi powiewu geniuszu właśnie. Być może Neurosis po prostu trafili swoim nastrojem w mój? Możliwe, ale ocena jest przecież subiektywna, nie?
Czekam na nowy Neurosis,moze jeszcze w tym roku :)
Materiały dotyczące zespołu
- Neurosis
Prayer, czy Sovereign mają tyle smutku, że MDB
nie powstydziłby się takich kawałków.