- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Nazareth "Nazareth (reedycja)"
Jako początek działalności szkockiej grupy Nazareth przyjmuje się grudzień 1968 r., kiedy to uformował się stabilny czteroosobowy skład. Dużo wcześniej, bo w 1961 roku, piętnastoletni gitarzysta Pete Agnew założył soulowy zespół The Shadettes, który później w zasadzie przerodził się w Nazareth, przyjmując to miano po dołączeniu gitarzysty Manny Charltona. Pete przesiadł się wtedy na gitarę basową. Debiutancki longplay powstał w 1971 roku. Zawierał dziewięć utworów, w tym osiem autorstwa Agnew - Charlton - McCafferty - Sweet. Krążek wydano ponownie w serii "Loud, Proud & Remastered" w 2009 roku. Ukazał się nakładem wytwórni Salvo razem z materiałem z drugiej płyty, zatytułowanej "Exercises". Jaką muzykę zawiera ten 40-minutowy debiut, zatytułowany najprościej, jak tylko można, czyli "Nazareth" - przedstawia ta recenzja.
Na otwarcie "Witchdoctor Woman" z charakterystycznym gardłowym wokalem. Przebojowo, hardrockowo, o temacie szybko wpadającym w ucho i ciekawymi zagrywkami gitary. Dalej "Dear John", rock'n'rollowe nagranie z partią pianina wysuniętego do przodu w wykonaniu Pete Wingfielda i rockowym rytmem. Takie trochę banalne, chociaż gitarowe krótkie solówki ratują klimat. Peter Agnew: "Wytwórnia miała nadzieję, że to będzie hit, była przekonana o tym tak bardzo, że wypuszczała singiel trzykrotnie i trzykrotnie hitem zostać nie zdołał".
Ponownie rockowo, jak na początku, prezentuje się "Empty Arms, Empty Heart" z wyraźnie zaznaczoną pracą sekcji rytmicznej. Gitarowo słychać chwilami ślady Black Sabbath. Kolejne "I Had A Dream" jest bardzo spokojną balladą z udziałem wokalnym basisty, który wyśpiewuje swoją partię melodyjnie na tle organowego podkładu i gitary akustycznej. Wszystko tu raczej bezpłciowe, ale ładne. Na harmonium gościnnie zagrał Dave Stewart.
Rasowe granie by Nazareth mamy w "Red Light Lady (Parts 1 & 2)", ze spowolnieniem w drugiej części, na klawiszach ponownie Stewart. Finał gitarowy z orkiestrową aranżacją autorstwa Colina Fretchera. Bardzo dobry utwór. Kolejne kawałki to "Fat Man", o klimacie bluesowym z przetworzonym elektronicznie wokalem, oraz "Country Girl", ballada z rodzaju dla zakochanych do tańca we dwoje.
Najlepsza w tym zestawie jest kompozycja "Morning Dew" autorstwa spółki Dobson - Rose, to psychodeliczny rock. Na gitarze slide zagrał BJ Cole. Warto poznać album właśnie dla tego nagrania. Kapitalnie słychać sekcję rytmiczną, a przy fortepianie Pete Wingfield gościnnie po raz wtóry. Najdłuższa pozycja, trwająca siedem minut, i najciekawsza.
Pete Agnew: "'Morning Dew' była pierwszą rzeczą, jaką nagraliśmy razem, stała się kultowym hitem szczególnie w Niemczech. Był to jedyny utwór z płyty, który naprawdę stał się przebojem". Dan McCafferty: "Chcieliśmy mieć gitarową piosenkę, były one bardzo modne w tamtych czasach. Musiałeś mieć długą piosenkę na albumie, inaczej twój zespół się nie liczył".
Na zakończenie słyszymy "The King Is Dead", spokojny utwór z oprawą smyczkową (ponownie Colin Fretcher) i gitarą akustyczną. Przypomina The Moody Blues "Night In White Satin". Jako gość Pete York na instrumentach perkusyjnych (bongosy, kości, tamburyn).
Płyta "Nazareth" spodoba się głównie pasjonatom starego rocka i tym słuchaczom, którzy interesują się muzyką rockową z lat siedemdziesiątych, a także historią hard rocka. Uważam, że krążek zasługuje, aby go poznać, bo zawiera dobre nagrania oraz pokazuje nam, jakie były początki stylu muzycznego Nazareth. A że to było 51 lat temu (pięćdziesiąt jeden!) - nic nie szkodzi. Czas ucieka, ale nikt nie powiedział, że takiej muzyki nie wolno słuchać. Czasami wręcz trzeba.