- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Naumachia "Black Sun Rising"
Nagrania wyprodukowane w "Hertz Studio", wydane w Witching Hour, dystrybuowane przez Mystic - chciałoby się napisać, że mamy kolejną nadzieję rodzimego metalu. Nie wypada jednak tego robić, bo, po pierwsze, Naumachia powstała w 1999 roku, a więc dekadę temu, po wtóre, choć dźwięki przez nich wypluwane to zawodowe napinanie muskułów w rytm death i black metalu, to, jak podejrzewam, na nikim wrażenia nie robią. Postawmy sprawę jasno - "miszczów" perkusji, gitary oraz płaszcza i szpady najzwyczajniej na świecie mamy na pęczki. Żeby wybić się ponad tę zgraję rozwścieczonych plemników i stać się tym jedynym, który zapuka do wrót komórki, w tym wypadku mózgowej, słuchacza nie wystarczą same umiejętności, chęci i udział w maratonie. Trzeba czymś zaskoczyć lub wręcz przeciwnie - ująć prostotą. Muzycy Naumachii starają się robić to pierwsze wspierając wiosła i blasting schizofrenicznym syntezatorem na złym tripie, ale czy tego nie było już wcześniej, co gorsza może nawet niekoniecznie w lepszym, ale lepiej opakowanym wydaniu?
Żeby było jasne - team z Wyszkowa nie epatuje jakimiś meloorkiestracjami, udowadniając, że Wagner zmartwychwstał, chcąc pograć w The Kovenant dla tych paru tysięcy złowrogiej młodzieży, która udaje, że w puszce z Tigerem szmugluje na koncerty absynt. Trzon muzyki zawartej na "Black Sun Rusing" to zdecydowane mięcho, gonitwy dwóch stóp i cyrkularek gitarowych pod dowództwem szalonego gościa z dwumetrowym rozwarciem jamochłonu. Absolutna, odhumanizowana miazga, z której Waszmość nie wyodrębnisz poszczególnych tytułów. Jak ktoś pamięta "Death Machine" Myrkskog, to wie, o czym piszę. Ale OK, nic się nie stało, przecież niejeden lubi poczuć się jak melon w sokowirówce. Prawdziwy ból głowy zaczyna się wraz z kolejnym bohaterem tego krążka, czyli... panem parapetem, kreującym kosmiczne odjazdy, które Hanowi Solo się nie śniły. Pewnie takie było założenie, żeby czymś tę techniczną młóckę uduchowić, względnie urozmaicić, ale nie wyszło. Klawisz zdecydowanie wyrwał się tutaj spod kontroli i opanował całość do tego stopnia, że, biorąc pod uwagę jego szalone konfiguracje, najzwyczajniej w świecie męczy. Ja nie daję temu rady. Przez moment pomyślałam, że to może Ihsahn sprzedaje na e-bayu resztki "Prometheus" albo Pestilence odpalili Naumachii za friko odrzuty z sesji "Spheres". Psycha pozbawiona odpoczynku siada w tym przypadku już przy drugim numerze, a kolejne sięgnięcie po "Wschód Czarnego Słońca" rodzi kropelki potu na czole i pytanie, czy aby na pewno przez tę mękę ma się jeszcze ochotę przechodzić. Nie jestem kompozytorem, ale skoro coś nazywa się "zespół", to raczej powinno też grać wspólnie. A tu proszę - sekcja i gardłowy swoje, a klawik zapierdala w tylko przez siebie rozumiany "dajrekszyn" ("Inward Spiral", "Sedated Daimona"). Wielka szkoda, bo potencjał Naumachia wykonawczy i twórczy ma duży. Ani Vaderowi, ani Behemothowi, ani Lost Soul w sferze grzania nie ustępują (słuchaj np. "Fornicatrix", "Iconography Of Pain"), brak im jednak tego, na czym budowały dojrzałość tamte kapele, a więc wyważenia kompozycyjnego i zrozumienia, że samymi partiami z mikrofalówki, nawet najbardziej szalonymi, zróżnicować się płyty po prostu nie da, lub że, w najlepszym przypadku, żadna rewelacja od wielu już lat to nie jest.
Nazwa zespołu jest jak najbardziej adekwatna do zawartości. Chaotycznie zainscenizowana bitwa morska, starcia, flaki, mięsiwo, pożoga, szaleństwo wśród (tutaj kosmicznej) toni. Jest tylko jedno "ale". Z reguły z uczestników naumachii nie przeżywał nikt, większej ilości spotkań z "Black Sun Rising" raczej też większość nie przetrwa, względnie większość tych spotkań nie przetrawi, a zakładam, że za rok tytułu tej płyty - mimo jej wyśrubowanego poziomu - też niewielu będzie pamiętać. Za mało na niej punktów zaczepienia. Amatorzy zapewne się znajdą, bo mimo wszystko to gratka, ale dla ściśle wyselekcjonowanego odbiorcy. Ja oceniając wykonawstwo daję 9, same kompozycje oceniam na 4. Średnia, biorąc pod uwagę, że na www.rockmetal.pl do oceny dziesiątych części się nie dodaje? 6.