- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Naamah "Ultima"
Mądra jakaś głowa stwierdziła ongiś, że w dzisiejszej dobie zjadania przez metal własnego ogona (bo przecież wszystko już było) jako taką szansę zaistnienia mają jedynie kapele, które próbują do metalu doklejać elementy innych stylów. Mało kto jednak podąża konsekwentnie taką drogą, z tym większym zainteresowaniem podszedłem do najnowszego materiału Naamah.
Powiedzmy sobie od razu: nie ma tu muzycznej rewolucji, ale też i grupie wcale nie o to chodziło. Jest za to sporo różnego typu nowinek, zwłaszcza jeśli całą rzecz porówna się z poprzednim materiałem zespołu. Nowinki te tyczą się głównie warstwy kompozycyjnej - to już nie jest oklepywanie "klymatów", jak to się nadal zdarza wielu orkiestrom, grającym ciągle to samo i tak samo. Muzycy Naamah okazali się wystarczająco dojrzali, by ograne bądź co bądź patenty urozmaicić elementami spod znaku (zwłaszcza) rocka progresywnego, konwencjonalnego heavy, a nawet klasyki muzy elektronicznej - vide bardzo piękna, stylowa skarga syntezatora w "Noli Me Tangere", mnie osobiście kojarząca się z dokonaniami niejakiego J. M. Jarre'a. W każdym razie Naamah poszukuje, a nie wątpię, że na "Ultimie" te poszukiwania się nie kończą.
Przedmiotem całej zabawy w warstwie muzycznej jest oczywiście nadal ciężkie, przestrzenne granie - mniejsza o to, jak je nazwiemy, dość powiedzieć, że grupa bynajmniej nie zarzuciła dotychczasowych szlaków. Główna oś większości numerów to wciąż gitarowo-klawiszowa ściana dźwięku, ale inteligentnie urozmaicona - mamy liczne (niekiedy bardzo liczne) zmiany tempa, tonacji, nastroju. Gdybyż jeszcze zmiany metrum... Inna sprawa, że wtedy nie dałoby się uniknąć porównań do Dream Theater, z których dorobku grupa czerpie bardzo ostrożnie, ale wyraźnie (na przykład klawiszowe patenty a la Kevin Moore). Najwierniejszych fanów orkiestry uspokajam - jest na tej płycie naprawdę dużo mocnego, dynamicznego grania, nie ma mowy o jakiejś zdecydowanej wolcie w którąkolwiek stronę, a już szczególnie w stronę syntezatorowego przynudzania a la Tiamat albo Paradise Lost. Gitary podają rzeczy niekiedy nadzwyczaj smakowite, sekcja gra żwawo i bez kompleksów (choć gitary basowej tradycyjnie prawie nie słychać), a klawiszy jest dokładnie tyle, ile trzeba. Słowo daję, proporcje w aranżacjach są naprawdę doskonale wyważone. I tylko w kwestii śpiewu nie ma niczego nowego, ale może się czepiam...
Są na tej płycie - bez żadnej przesady - momenty, w których przysłowiowe ciary chodzą po przysłowiowych plecach. Miażdży znakomicie zaśpiewane (efektowny falsecik) "She Is My Sin", nie ustępuje mu "Dyrygent", stanowiący pomost między dokonaniami grupy sprzed lat a obecnym, dużo nowocześniejszym graniem. Finał "Snu" polecam każdemu adeptowi metalowej progresji - po prostu rakieta, wszystko tam niesamowicie "żre". Sam miód... A w ramach odpoczynku od nieco chrapliwie brzmiących wioseł doskonale sprawdza się nadzwyczaj wdzięczne syntezatorowe "Zireael". Wielu fanów wskazuje co prawda na blisko 9-minutowy "Noli Me Tangere" jako na kawałek roznoszący wszystko w drobny mak, ale tu z kolei uważam, że nie wszystko się udało - trochę brak mi w nim konsekwencji, wydaje się momentami złożony z dość przypadkowych części i epizodów. Niektóre z nich to rzeczywiście torpedy - finałowe solo na klawiszu albo sympatyczny przerywnik z bębnami w roli głównej - jednak samego numeru nie kupuję w całości. Niemniej "Ultima" to płyta bez słabych kawałków, bez przestojów, bez niepotrzebnego mendzenia i bez nachalnego podrabiania zachodnich "klymatów" - ci ludzie naprawdę wiedzą, co robią. Już choćby dla wymienionych momentów warto się tym materiałem zainteresować, a jeśli się wie, że całości dopełniają bardzo sensowne, doskonale dopasowane do muzyki teksty...
Jednak żeby nie było aż tak słodko... "Eternal Fear" - sam numer niezły, ale pomysł, żeby go tu umieścić (pojawił się na wcześniejszej płycie ekipy), już chybiony. Kawałek został po prostu odegrany w niemal ten sam sposób, co poprzednio... Nie każdego też chyba przekona gra perkusisty, pełna nieustannego klepania stopkami, na ogół w jeden deseń (nieśmiertelne tremolo), choć przyznać trzeba, że robi to bardzo sprawnie. Sekcji trafiło się też po drodze parę nierówności, ponadto nieco do życzenia pozostawia angielszczyzna wokalistki... Realizator dźwięku (ten sam, co uprzednio) spisał się już lepiej, chociaż z drugiej strony nikt by nie umarł, gdyby wydobyć sola z czeluści skądinąd głośnych (i ciekawych) podkładów i trochę przystopować nawalający niemiłosiernie hi-hat...
Powyższa łyżka dziegciu nie wpływa jednak specjalnie na obraz opisywanej beczki miodu - jest to muzyka na bezsprzecznie dobrym poziomie, świetnie zaaranżowana, sensownie napisana i złożona do kupy, nieźle brzmiąca. "Ultima" to jak najbardziej naturalne świadectwo rozwoju Naamah. Aż nie wiem, czego się spodziewać po następnym materiale, ale wiem jedno - że będzie jeszcze ciekawszy (musi być!), bo orkiestra nie stoi w miejscu. Ta płyta to bardzo dobry dowód na to, że dając jednocześnie starym fanom to, do czego się przyzwyczaili, można pozyskiwać nowych.
Materiały dotyczące zespołu
- Naamah