- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: My Dying Bride "The Barghest O' Whitby"
Trudno nazwać mnie jakimś szczególnym true fanem "starego" My Dying Bride. Nigdy nie oczekiwałem od nich nagrywania kolejnych "Turn Loose The Swansów", "As The Flowers Withersów" lub innych "Aniołów i Mrocznych Rzek". Piękny etap. Było i być może się skończyło... ale tylko i wyłącznie dla fanów, którzy przygodę z muzyką Angoli rozpoczynali w zamierzchłych już latach 90. Z pewnością zaś nic nie zmieniło się dla samych muzyków My Dying Bride, którzy wbrew kolegom po fachu z grup Anathema i Paradise Lost nigdy, nawet na "34.788%...complete" nie zaprzeczyli samym sobie, stwierdzając, że poprzednie płyty to tylko rozgrzewka przed ich właściwym "ja". Utwierdziła mnie w tym przekonaniu także rozmowa, którą miałem przyjemność jakiś czas temu przeprowadzić z Aaronem Stainthorpem, który za nic zdaje się mieć sobie mody, przemiany itp. rzeczy. Ma koleś klarowną, niezłomną wizję konceptu MDB, który nie jest li dla niego jedynie zespołem, formą uzewnętrznienia własnej kreatywności, ale także terapią i bardzo ważną częścią życia.
Nie raz spotkałem się z komentarzami, szczególnie młodszej części braci metalowej, szydzącymi z jego zachowania na scenie, tarzania się na deskach, pomalowanych dłoni, targania się za włosy, tymczasem on tak właśnie wchodzi w te teksty i dźwięki. Siedzi w tym, czym jest My Dying Bride. Zacząłem to zauważać i doceniać dopiero po wydaniu "The Light At The End Of The World", gdzie miast wygładzać swój przekaz, na przekór trendowi "Umierająca Panna Młoda" pognała swą muzykę w jeszcze bardziej depresyjne, uczuciowo brutalne rejony, kontynuując obrany kierunek aż do dziś. Zdaniem wielu ani rzeczony krążek, ani następujące po nim "The Dreadful Hours", "Songs Of Darkness Words Of Light", "The Line Of Deathless Kings" czy "The Lies I Sire" nie osiągnęły już statusu kultowości pierwszych czterech tytułów z dyskografii formacji, dla mnie jednak rzecz ta wygląda zgoła odmiennie. Na nich to, mimo spadku popularności, muzycy pokazali, że nie kroczą już w żadnym wspólnym nurcie, lecz wciąż płyną czarnym korytem depresji, które wykopali własnymi zakrwawionymi wizjami i jest im z tym dobrze.
Mamy rok 2011 i w tej już zupełnie zepsutej, zdigitalizowanej i przeżartej do zarzygania rzeczywistości My Dying Bride sięgają do pełnych dramatyzmu, zwątpienia i tragedii legend wprost z brytyjskich wzgórz, gdzie wiatr, mgła i deszcze nigdy nie ustają, a dupa i jaja nie przestają boleć od wilgoci. Pojęcia nie mam, czy jeszcze ostali się jacyś odbiorcy tego typu opowieści, tym bardziej, że "The Barghest O' Whitby" to jedynie pół godzinna EP-ka, ale...
Warto zwrócić uwagę choćby na wyjątkowość tego wydawnictwa, gdyż zawiera tylko jedną nową kompozycję, trwającą przeszło 27 minut. Iście "doomowe" zacięcie chciałoby się rzec, bo niejeden dajmy na to thrash - deathowy zespół w tym czasie zamyka 10 kawałków. My Dying Bride wykorzystują tę monstrualną formę w bardzo umiejętny sposób, zaprzęgając ją do umiejętnego dawkowania i suspensowego wręcz rozbudowywania unikalnej atmosfery jesienno - nocnego doła, miast zatłuczenia słuchacza na amen monotonnym biadoleniem. Rzecz rozpoczyna się wejściem grzmotów i z pozoru jednostajnym wypruwaniem i ciągnięciem za sobą flaków, po kolei należących do gitar Andrew Craighana, a następnie gardła Aarona Stainthorpa. Wszystko to przy rozpaczliwym akompaniamencie dysonansowych dźwięków skrzypiec, stosunkowo nowego w składzie Janka Muzykanta, a więc Shauna Macgovana. Taki mniej więcej boleśnie cierpiętniczy obraz muzyki prowadzi nas przez pierwsze 8 minut EP, aż do momentu, gdy na zwłoki zamordowanego słuchacza zaczynają spływać charakterystyczne dla ekipy z Bradford kaskady przepięknych acz oszczędnych i pełnych zadumy melodii, wspartych cedzonymi ściśniętym gardłem słowami "a great show of fear, fear that i'm near" - które w kontekście namacalnego wręcz w każdej sekundzie zaangażowania wykonawców stawiają włosy na plecach czy gdzie tam jeszcze je hodujecie. Po tym pokazie emocji następuje prawie całkowite wyciszenie utworu, który na nowo odżywa wstrząsająco melancholijnymi gitarami, spływającymi podmuchami wyjącego wiatru i złowrogiej nawałnicy. Przed nami jeszcze trzecia część, którą udało mi się wyodrębnić z całości, w postaci powrotu do początkowego brudu i zawodzeń, przeistaczających się w specyficzny, bezlitosny bridowy, kroczący death - black metal. Mamy co za tym idzie tąpnięcia potężnej perkusji i mielenie gitarą w najlepszej tradycji Craighana, no i ten przeszywający trzewia growl, dobijający ostatnie gwoździe do trumny, tak zmyślnie odprowadzanej na miejsce spoczynku przez procesję nazwaną "The Barghest O' Whitby".
Ktoś zapyta: czym tu się podniecać, skoro nie dość, że to EP, to w dodatku oscylujące w obszarach tematyki zasranej brytyjskiej legendy o psie - duchu czyhającym sobie gdzieś tradycyjnie w Yorkshire. Nie o to jednak w tym wszystkim chodzi, a o kompozycję, która mimo swej długości fascynuje - z jednej strony bogactwem emocji i uczuć, z drugiej turpistyczną wręcz prostotą użytego instrumentarium i zabiegów muzycznych. Czuć, że My Dying Bride nie tworzą dźwięków na siłę, nie męczą buły na próżno, lecz są formacją w pełni zespoloną z tworzywem dźwiękowym. Gdyby Aaron w ten sposób śpiewał na tej płycie dajmy na to o zaletach spożywania sushi z ciała jakiejś gołej baby, ja i tak miałbym wrażenie, że jest w tym drugie, głębsze znaczenie.
"The Barghest O' Whitby" to wspaniale opowiedziana słowem i muzyką historia, która niejednego schwyci za serce i pogłębi głód oczekiwania na pełnowymiarowe wydawnictwo. Spełnia więc wszystkie cechy doskonałej EP-ki. Panna Młoda Wciąż Umiera, do zgonu jednak jej daleko.
ogolnie jednak, nie jest to słaby album, jak np. trzeci krążek (od końca ;p) paradise lost- przy którym w połowie zasypiam..