- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Muse "The Resistance"
Nie wiem, kiedy ponownie pojawiła się wracająca co jakiś czas moda na nagrywanie popeliny przez rockowe zespoły, ale sądząc po jakości takich albumów, jak "Young Modern" Silverchair czy "Day & Age" The Killers, potrafi być ona prawdziwą zbrodnią na muzyce. Niekwestionowane mistrzostwo osiągnął oczywiście Queen albumem "Hot Space" z 1982 roku, który pomimo świetnej piosenki "Under Pressure" aż wstyd postawić na półce z płytami. Muzycy Muse już na poprzednim krążku poszli nieco w tę stronę i z "The Resistance" nie jest inaczej. Zachęcony zatem opiniami znajomych, znęcających się z lubością nad nowym materiałem zespołu, sam postanowiłem się nad nim popastwić. A narzekać to ja lubię, jak mało kto.
Mój jako recenzenta problem polega niestety na tym, że Bellamy i spółka zrobili mnie w balona i nagrali płytę, której najzwyczajniej w świecie fajnie się słucha. Ten radosny bicik towarzyszący pierwszemu na płycie "Uprising" ani trochę nie przeszkadza, a zespół i tak jak zwykle po swojemu wzbogaca brzmienie rozmaitymi smaczkami, więc czasu na nudę też nie ma. Piosenka jest zresztą udana, a zaraz po niej następuje najlepszy na płycie, opatrzony klimatyczną klamrą "Resistance". Pewnie, to już nie jest "ten Muse", ale muzyki wciąż słucha się z przyjemnością, a o to w niej przecież chodzi. Ja też wprawdzie miałem odruch wymiotny przy pierwszych dźwiękach "Undisclosed Desires", piosenki kojarzącej się nachalnie z kultowym już albumem "Scream" Chrisa Cornella, ale to nie zmienia faktu, że po jej przesłuchaniu miałem ochotę puścić ją raz jeszcze. Co więcej, to właśnie do tej pierwszej, najbardziej dyskotekowej części płyty wracał będę najchętniej, bo to po prostu miła odskocznia po progresywnych połamańcach, których słucham na co dzień.
Co więcej, o swoich rockowych korzeniach Muse wcale nie zapomina. Syntezatorowe plumkanie ogranicza się jedynie do początku albumu, później zaś przenosimy się w bliższe naszym ukształtowanym na rocku i metalu gustom klimaty. Tu od razu należy się parę słów wyjaśnienia. Płycie "The Resistance" zarzuca się podejrzenie często nachalną inspirację Queen. No do jasnej cholery, jak można komukolwiek wytykać, że stylizuje się na Queen? A na kim innym warto się wzorować, jak nie na nich? Tym bardziej, że Muse wychodzi to całkiem nieźle, co mogę porównać do najlepszych momentów z twórczości The Darkness. Oczywiście Muse sięga po inną część wyjątkowo bogatego repertuaru charakterystycznych dla Queen muzycznych elementów. "Guiding Light" swoją pompatycznością przypomina nawet solowe kawałki Freddiego, takie jak "Mr Badguy" lub "The Great Pretender". Bardzo dobre wrażenie zostawiają po sobie wzbogacone wstawkami z klasyki "United States Of Eurasia (+ Collateral Damage)" oraz "I Belong To You (+ Mon Cour S'ouvre a Ta Voix)", gdzie inspiracja Queen jest wyjątkowo wyraźna, choć znajdziemy ją też we wspomnianym wcześniej "Resistance". Co ważne, wszystkie te kompozycje znacznie się od siebie różnią. Muse postanowiło wykorzystać typowy dla albumów Queen atut, jakim była ogromna różnorodność zawartych na nich piosenek i choć Bellamy nie jest tak wszechstronnym wokalista jak Mercury, zespołowi wychodzi to na dobre. To zróżnicowanie widać też w obrębie samych kompozycji - choćby "Resistance", "United States..." czy "Unnatural Selection" z ciekawą partią instrumentalną. Całość uzupełnia jeszcze szybki kawałek "MK Ultra", nieco w stylu "Map Of The Problematique", choć bez tak fajnej melodii.
Trzecią część albumu stanowi trzyczęściowa suita "Exogenesis". Od początku do końca słychać, że miało to być takie "Concerto For Group And Orchestra" dla ubogich. O ile bowiem Deep Purple w swoim 52-minutowej kompozycji stworzyli dzieło godne pomnika, "Exogenesis" to przede wszystkim tanie efekciarstwo, znacznie bliższe ścieżkom dźwiękowym filmów klasy B. Pierwsza część zwraca uwagę dzięki gitarowej solówce, która towarzyszy prostemu motywowi granemu przez pompatyczną orkiestrę. Druga część zaczyna się łagodniej pianinem i przechodzi w piosenkę, która później nabiera rockowego rozmachu. Najlepsze wrażenie robi jednak sam nastrojowy finał, który udanie zamyka całość. Myślę jednak, że nawet ci, którzy na półkach z płytami mają wydzielone miejsce dla współczesnej klasyki, po paru przesłuchaniach "Exogenesis" będą raczej przerywać na jej początku słuchanie, by włączyć coś innego, a ta kompozycja pozostanie ciekawostką, wartą wpisu w Wikipedii, ale już niekoniecznie tych dwunastu minut na rockowej płycie. Z drugiej strony jest to na tyle zjadliwe dla ucha, żeby przełknęły to zastępy małolatów, w których przede wszystkim celuje teraz Muse. Może ktoś z nich zainspirowany przez Bellamy'ego sięgnie kiedyś po nagrania Phillipa Glassa albo Steve'a Reicha?
Ogólnie, drogie Panie i szanowni Panowie, wcale nie jest tak źle, jak to niektórzy narzekają. To dobra płyta i warto po nią sięgnąć, nawet jeśli nie zawojuje raczej rockowych podsumowań roku. Z mojej strony dostaje mocną szóstkę.
Materiały dotyczące zespołu
- Muse