- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "We Are Motorhead"
"We Are Motorhead" - jak to groźnie brzmi. Jak dumnie. W roku 2000 nazwa Motorhead oznaczała bardzo wiele: styl bycia, sposób grania rockandrolla, wybuchowe koncerty, szybką muzykę, zespół legendę, wyznacznik pewnych wartości pokoleniowych, brudne brzmienie, osobę niezłomnego lidera formacji, umiłowanie do używek, ostoję miękkości i zarazem wszędobylskie cycki, trwanie przy zasadach, oddanie fanów, nieskrępowany seks, doskonałe okładki płyt, ikonę brytyjskiej, potem amerykańskiej sceny itd. W dziesięciu kawałkach, upchniętych na srebrnym krążku o łącznym czasie trwanie 38 minut i 29 sekund, odnajdziemy co prawda klasyczną dawkę motorheadowego czadu, lecz jednocześnie wyczujemy wypalenie formuły trzyosobowego składu. Po dobrej płycie "Overnight Sensation" (1996) i niezłej "Snake Bite Love" (1998) przyszedł czas na średnie dokonania. W dniu zakupu zdążyłem przesłuchać tę płytę z pięć razy i byłem pod dużym wrażeniem, ale stopniowo emocje związane z "We Are Motorhead" opadły i nie potrafię do końca wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.
Płyta była nagrywana w "Karo Studios" (Brackel, Niemcy) od czerwca do sierpnia 1999 i w "American Recorders" (Calabasas, Kalifornia, USA) od grudnia 1999 do marca 2000 roku. Za produkcję odpowiadali, oprócz samej kapeli, Bob Kulick, Bruce Bouillet i Duane Barron. Do sklepów europejskich "We Are Motorhead" trafił 15 maja 2000 roku w wersjach: LP, CD, limitowane CD (w tekturowym pudełku, ze srebrnymi nadrukami i gadżetami w środku), promo CD i MC. Nieco później mogli po album sięgnąć Amerykanie i Japończycy. Europejska edycja sygnowana była logo Steamhammer i SPV, amerykańska - CMC International, kanadyjska - Columbia House i Sanctuary, a japońska - Victor. Okładka - dzieło Joe Petagno według pomysłu Kilmistera - jest najlepsza od czasów "Sacrifice" (1995). Snaggletooth, dzierżąc wielką kosę, brnie niczym Sauron przez pole bitewne siejąc popłoch i zniszczenie. Po raz pierwszy obserwujemy go z profilu. Kolorystycznie ta efektowna ilustracja utrzymana została w barwach gasnącej zieleni i przytłumionej żółci. Także mocnym punktem tej płyty jest książeczka, a właściwie rozkładana plansza z tekstami po jednej stronie i fotografiami muzyków po drugiej.
Kompozycje, jak zawsze, powstawały zespołowo. "See Me Burning" - wejście jak z czasów "Overkill" (1979), czyli szybka perkusja, a potem jeszcze szybsze gitary. Szybki śpiew na tle szybkiego naparzania, potem szybki refren (jedynie słowa tytułowe wymówione zostają przy chwilowym zwolnieniu) i szybkie przejście do kolejnej zwrotki... No kto pomyli ten band z innym, hę? Muzyka nie dociera do trzeciej minuty, a już zaczyna się kolejny utwór. "Slow Dance" to krewniak songu "Over Your Shoulder": oleiste riffy, nieco powolne, niemniej gładko wylewające się z głośników zdobią kawałek nr 2. Kiedy Lemmy zaczyna śpiewać zwrotki, to muzyka celowo zaczyna "się haczyć", pogłębiając nieco depresyjny klimat "Powolnych pląsów". Solówka została idealnie dopasowana do tego numeru - też ma nieco hipnotyczny nastrój, podobnie zresztą jak niepokojący śpiew w refrenie i samo zakończenie tego długiego (4:28) utworu.
"Stay Out Of Jail" ma już tradycyjnie rockowy wykop. Jedynie solówka Campbella wyszła nieszablonowo, podzielona została jakby na dwie części (cezura przypada w 1 minucie i 47 sekundzie): gitarzysta gra sobie, gra, potem dosłownie na moment przestaje i po tej chwili zawahania zaczyna znów rzeźbić nuty. Jeśli dobrze pamiętam, to kawałek ten został wykorzystany w filmie "16 przecznic" Richarda Donnera. "Stay Out Of Jail" mógłby być singlem do tej płyty, ale nie stał się na rzecz kolejnego utworu - zapożyczonego od Sex Pistols dzieła o patriotycznym tytule "God Save The Queen". Już samo umieszczenie tej piosenki na regularnej płycie może sugerować, że zespół miał kłopoty z inwencją twórczą. Z drugiej strony szkoda, że tak rzadko na regularnych wydawnictwach pojawiają się covery, bo Motorhead radzi sobie z nimi nie gorzej niż choćby wielka Metallica, która mniej więcej w tamtym czasie rozjebała albumem "Garage Inc." (1998). Singlowe CD ukazało się 26 czerwca i zawierało nie tylko wersję studyjną, ale też teledysk do utworu "God Save The Queen" oraz kompozycję balladową, o której niżej. Tylko w USA ukazał się singiel z utworami "See Me Burning" i "God Save The Queen". Motorhead sięgnął nieprzypadkowo do klasyki punk rocka, sam Lemmy często utożsamiał się z tym gatunkiem muzycznym, powtarzając, że bliżej mu do punka niż do metalu, a i zespoły punkrockowe sięgały całymi garściami do agresywnego grania Kilmistera, Taylora i Clarke'a. Z Sex Pistols łączyły Lemmy'ego osobiste relacje - udzielając wywiadu dla magazynu "Q" zdradził, że uczył grać na basie Sida Viciousa jeszcze zanim ten dołączył do Sex Pistols (powtarzam za "Teraz Rock" 2005, nr 7, wkładka, s. 10). "God Save The Queen" to pełna buntowniczego przekazu piosenka skierowana przeciwko angielskiej królowej, która uosabia system, poza który wypadli "wykolejeńcy" tacy, jak punki, hipisi, ludzie inaczej myślący; tekst kończy się dramatycznym zaśpiewem "no future".
Status wypełniacza płyty ma w moim odczuciu "Out To Lunch". To dość szybki kiler, ale o małej pomysłowości w warstwie muzycznej i tekstowej. Nie ratują go nawet solowe popisy Campbella. Za to "Wake The Dead" to jeden z tych momentów "We Are Motorhead", który zawsze chętnie się słucha. Niejednokrotnie powtarzałem, że od wielu lat na każdej płycie Motorhead da się wyodrębnić jeden utwór "groźny" i jeden nietypowy. No i przyszedł czas właśnie na ten "groźny". Głównym instrumentem jest tu perkusja; Mikkey naprawdę trzyma wysoki poziom gry, od samego początku do końca. W zwrotkach słychać, oprócz bębnów, pociągnięcia nisko strojonych gitar i ponury śpiew Lemmy'ego. Wszystko ulega zmianie w wielopiętrowym refrenie, gdy następuje gwałtowne przyspieszenie, dźwięki rozlewają się po pokoju, a Lemmy testuje gardło w różnych melodiach. Ciekawostką jest też solówka na basie, gdzie słychać trochę zachowawcze (ale jednak) wpływy jazzu. Bardzo zmyślnie to wszystko muzycy ze sobą połączyli, związali, tworząc utwór, z którego dałoby się zrobić dwa, a przy odrobinie fantazji - trzy. Wyszła rzecz długa - pięć minut, trzynaście sekund. Dłuższy jest tylko utwór nietypowy, jak na Motorhead, czyli ballada "One More Fucking Time", która zbliża się czasem trwania do 7 minut. Co by tu o niej napisać? Na pewno to, że została w całości nagrana za pomocą instrumentów na prąd. Na pewno to, że jest jedną z najspokojniejszych piosenek, jakie nagrała ta formacja. Na pewno to, że ma bardzo sentymentalny klimat, "rzewny" nastrój. Lemmy trąca struny egzystencjalne, bo kiedy mówi, że całe nasze życie jest tajemnicą, że wszystko jest dziełem przypadku i że nie wszystko wychodzi tak, jakby człowiek tego oczekiwał, to wiadomo, że trudno z tym walczyć, a czasami wręcz się nie da. Przez to rozpadają się związki, zupełnie jak ten stworzony na potrzeby niniejszej ballady: "so go on and find me guilty just one more fucking time" - krzyczy sfrustrowany Lemmy do jakiejś baby.
"Stagefright / Crash & Burn" to numer, który brzmi tak, jakby Motorheadzi odgrzebali go z archiwów i ponownie nagrali. Konkretny drive, czyli ostro i do przodu, krótkie zwrotki, zadziorny i łatwy do nauczenia się refren, w którym powtarza się raz za razem te same słowa - oto cechy tego kawałka odnoszącego się w warstwie tekstowej do psychodelicznych odjazdów z serii "jestem wielki, ale cierpię na kompleks Hamleta i zżera mnie trema". Nr 9 da się docenić dopiero po wielu przesłuchaniach. To, co najlepiej wypada w tej kompozycji, to melodyjny refren. Bo w pozostałych miejscach Lemmy raczej zanudza niż usiłuje zainteresować - śpiewa (jak dla mnie) zbyt jednostajnie. No właśnie, dopiero w kontraście z refrenem pomysł zaczyna się sprawdzać i muza warczy jak trzeba. "We Are Motorhead" to słabsza kopia "Ace Of Spades". Może wyraz kopia jest niesprawiedliwy, ale wzorzec ewidentnie był z roku 1980. Zaczyna się tym samym wejściem basu, podobna jest struktura muzyczna i choć melodia jest z grubsza inna, to jednak trudno nabrać się na ten chwyt. Aż dziw bierze, że taka petarda nie poszła na początek płyty. Ten utwór to jedna wielka autopromocja, ale nie taka serio w typie Manowar, lecz autoironiczna, bo obok słów "przynosimy ognistą burzę, co rozjaśnia wam życie" pojawia się zdanie o erotycznym podtekście "kurujemy złamane serca, leczymy wszelki ból", co należy rozumieć, że przygarnięta i pocieszona zostanie każda porzucona niewiasta. No i taki to właśnie jest Motorhead!
Nie wiem tylko, jak mam się odnieść do stwierdzenia Lemmy'ego zawartego w podziękowaniach: "As you get older, you get slower - I do apologize!". Przecież na tej płycie, a także na kolejnych, Motorhead będzie udowadniał, że jest zgoła inaczej.
6 grudnia 2000 roku odbył się pamiętny z kilku względów koncert Motorhead w Warszawie. Dla mnie była to pierwsza okazja, by widzieć ich na żywo. Wówczas odbierałem to tak, jak lądowanie UFO, jak pierwsze koncerty Maidenów czy Metalliki w Polsce, jak AC/DC w 91, jak pieprzone spełnienie marzeń. Jest do poczytania naprawdę zawodowa relacja z tego wydarzenia, ale kilka groszy dorzucę od siebie. Przede wszystkim posłuchajcie, jak Lemmy zapamiętał tamten wieczór: "Udaliśmy się na zwyczajową roczną trasę, tym razem bez wpadek - albo raczej bez wpadek większych niż zazwyczaj. Dotarliśmy do Irlandii, gdzie nie byliśmy od wielu lat. Wróciliśmy też do Rosji, gdzie czekał nas bardzo brutalny rozkład jazdy - osiemnaście godzin w jedną stronę, osiemnaście w drugą i przez tydzień ani jednego dnia wolnego. Nie mogliśmy się później z tej Rosji wydostać, a już czekali na nas w Polsce. Do Warszawy dotarliśmy dopiero około jedenastej w nocy, a ekipa do pierwszej rozkładała sprzęt! Ale publiczność czekała cierpliwie, bo nigdy wcześniej u nich nie graliśmy" ("Biała Gorączka", Poznań 2007). No, grali w Zabrzu w 1995 roku, a do Warszawy jechali z Litwy. Kłopoty z dojazdem zaczęły się na granicy, gdzie ponoć nieźle zostali przez celników przetargani. Z powodu obsuwy odwołany został koncert suportu - zespołu Speedaler. W dodatku Lemmy był tego dnia mocno przeziębiony, ale zagrali! I to jak! Dla mnie był to jeden z pięciu magicznych koncertów, jakie w życiu przeżyłem. Pewną namiastkę tego można zobaczyć na DVD "25 & Alive: Boneshaker", ale o tym następnym razem.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Metallica "Ride The Lightning"
- autor: Lucas Cosac
- autor: Mysiak
- autor: Tomasz Kwiatkowski
Megadeth "Endgame"
- autor: Megakruk
Iron Maiden "Brave New World"
- autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
- autor: piolo
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Piotr Legieć
- autor: Rafał "Negrin" Lisowski
- autor: Marcin Bochenek
Malefice "Entities"
- autor: Katarzyna "KTM" Bujas
Zwalniasz wraz z wiekiem - przepraszam! Czyli Lemmy przeprasza wszystkim za to, że nie dzieję się to czego spodziewamy się po większości ludzi w jego wieku. Kolejny album Motorhead, Lemmy nie młodnieje i znowu dostajemy łomot na wysokim poziomie. Wg mnie album bardzo dobry, do dziś są na nim perełki, które chciałoby się usłyszeć live. Kiedyś gdzieś wyczytałem, że One More Fucking Time powstało za namowami kogoś z wytwórni czy managmentu co by Motor napisał wreszcie jakąś balladę do radia. Lemmy się zgodził tylko dał taki tytuł, żeby ten numer i tak nie miał szans do radia trafić.