- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "Rock'N'Roll (reedycja)"
"Rock'N'Roll"! Tak jest! Fuck yeah! Korzeń i ogień! Rock and roll! Fuck yeah!... Przepraszam za te okrzyki dzikiej spontaniczności, ale ten motorheadowy rock'n'roll... Ach! Ale teraz już do rzeczy. Ten tytuł musiał się w końcu pojawić na płycie, bo przecież muzyka Motorhead to najprawdziwszy rock and roll, tyle że szybki i ostry. Jednak sama płyta, wbrew oczekiwaniom, nie jest najlepszym przykładem typowego grania tej brytyjskiej grupy. Lub inaczej: jest uważana powszechnie za najsłabszą w dorobku formacji. Lub jeszcze inaczej: niektórym się podoba, a innym nie - rzecz gustu. Rolą recenzenta jest zwrócenie uwagi zarówno na niedomagania, jak i rzeczy wartościowe. Tak to już jest, że wielkość lub nikczemność dzieła człowiek uświadamia sobie dopiero, gdy musi coś konkretnego o nim powiedzieć. Zatem na wstępie informuję, że postaram się udowodnić, iż płyta ma wiele zalet. Nie zamierzam jednak sztucznie zawyżać oceny, bo z możliwości wystawiania subiektywnych opinii na rockmetal.pl owszem korzystam, ale moje zapędy zawsze hamuje odniesienie danego albumu już to do klasycznych osiągnięć zespołu, już to do pozycji wydawnictwa w panteonie rocka. Głupio więc byłoby wystawiać najwyższą notę byle produktowi, a potem czerwienić się, że "Bomber" nie dostał 20 punktów.
Na początku 1987 roku, w przerwach trasy promującej "Orgasmatron", Lemmy udzielał się w różnych projektach pobocznych; najbardziej znanym był film "Eat The Rich" wyreżyserowany przez Petera Richardsona. Ścieżką dźwiękową do niego były kawałki Motorhead, głównie z nowej płyty, oraz kawałek o takim samym tytule jak film, który później wszedł na album "Rock'N'Roll". W tym samym czasie zespół przeszedł kolejne roszady. Wylany został Pete Gill, człowiek który - wedle słów wokalisty - miał notoryczne problemy z punktualnością; kiedy doszło do tego, że zaczął spóźniać się na spotkania zespołu czy nawet na próby, konieczne stało się poszukanie zastępstwa. Chęć powrotu do kapeli deklarował syn marnotrawny Philthy Taylor i to on zajął dawną posadę perkusisty. Na obwolucie płyty tak został przywitany: "Welcome home Philthy! And by the way, if you had a face like mine, you'd punch me right on the nose... and I'm just the guy to do it!".
Motorheadzi weszli do studia w czerwcu, a już 5 września 1987 roku w sklepach leżał nowy album. Wydawcą, jak poprzednio, była firma GWR. Produkcję powierzono Guy'owi Bidmeadowi, który w zasadzie był inżynierem dźwięku, więc z zadania nie wywiązał się najlepiej. Materiał nagrano w "Master Rock" i "Redwood" w Londynie. Okładkę stworzył Joe Petagno; przedstawia ona, to wcale nie jest nudne, Snaggletootha, tym razem jakby wrzuconego w odmęty morskiej toni; na dnie trwa jakaś zażarta bitwa. Także i tym razem, podobnie jak na "Orgasmatron", nie pojawił się tytuł płyty. Wkładka nawiązuje do całej serii reedycji (mamy więc galerię zdjęć, tym razem ładnie uporządkowaną, z dowcipnymi komentarzami, tekst Chiraziego o kulisach powstania płyty, słowa piosenek wydrukowano ładną antykwą). Po raz pierwszy w książeczce znalazły się podziękowania; specjalnym uznaniem zespół obdarzył Michaela Palina i Andre'a Jacquemina. Tak, tak, obaj związani byli z legendarną grupą Monty Pytona. Zapytacie, co oni tu robili? Lemmy wam to wyjaśni: "Okazało się, że jego współwłaścicielem (studia Redwood - red.) jest Michael Palin, a inżynier dźwięku asystował przy wszystkich płytach Monty Pytona. Puszczał nam mnóstwo zajebistych rzeczy, których Pyton nigdy nie opublikował. W końcu zaprosiliśmy Michaela Palina do studia i poprosiliśmy o nagranie krótkiej recytacji na naszej płycie. Pojawił się ubrany w swój nienaganny kostium gracza w krykieta z lat 40. - marynarka w paski, jebane białe pumpy i sweter w serek. Włosy miał starannie zaczesane na jedną stronę. Był po prostu doskonały". Monolog, o którym mowa, zaczynający się od słów "Och, Panie...", ukryty został pod nr 5 na albumie; trwa zaledwie minutę i nie ma tytułu. Lecz posłuchajcie tylko tego brytyjskiego, prześmiewczego akcentu Palina, posłuchajcie, jak deklamuje słowa: "Oh, Lord! Look At this people from Motorhead..." (i w zapisie fonetycznym: "Eu, lood! Luk at dizz pipeul fłom Moczoheed..."). Polakom na pewno trudno będzie docenić robotę, jaką wykonał komik, lecz twierdzę, że każdy, kto choć trochę "czuje" angielską intonację, będzie pozytywnie do monologu ustosunkowany.
Płyta mieści się w standardowym dla tej grupy przedziale czasowym - 34 minuty i 53 sekundy. "Rock'N'Roll" - tak, muzyka, którą do tego tytułu chłopcy napisali, to prawdziwy rock and roll. Taki o punkowym wyczesaniu. Najpierw perkusja i ten taylorowy miarowy takt, z charakterystycznym pogłosem, który jako żywo przypomina czasy "Overkill"; potem trochę warkoczącej gitary i jedyny w swoim rodzaju wokal Kilmistera. Na tle samych tylko bębnów dźwięczy niesamowicie - ale to tylko w zwrotkach, bo refren ma już pełny podkład sekcji rytmicznej. W warstwie słownej mamy tu apoteozę i muzyki, i stylu życia, podobną do tej, jaką złożył Lemmy w utworze "Built For Speed". Utwór kończy się wraz z upływem 3 minut i 40 sekund, ale Lemmy do samego końca skanduje "rock'n'roll!" Od charakterystycznych dźwięków rickenbackera zaczyna się "Eat The Rich" - jest bardzo brudno i sucho, ale kiedy dołączają gitarzyści i perkusista, numer nabiera rumieńców. A refren jest już całkiem przyjemnym połączeniem prostej melodii i wysokooktanowego (sic!) śpiewu: "C'mon baby and eat the rich..." Ech! Ten drugi głos, który co uważniejsi mogą wychwycić, należy do Campbella, a jego slide gitarka sączy dużo jadu. Zespół nakręcił też stylowy teledysk do tego kawałka, mówiącego o tym, że wszystko jest na sprzedaż, że każdy towar da się zeżreć. Punkowe naleciałości ponownie wychodzą przy "Blackheart". Wysunięte do przodu gitary otrzymują z tyłu mocne kopnięcia Taylora, a Lemmy po swojemu "stuka" co grubsze struny. Jest to bardzo motoryczny kawałek, z dobrą solówką i długim pomostem między drugą a trzecią zwrotką. Sięgając myślami do wcześniejszych płyt, jakoś nie mogę zlokalizować niczego podobnego. Słowo "blackheart" w refrenie śpiewane jest chóralnie, w takiej melancholijnej tonacji. Nic dziwnego, skoro w autoironicznym tekście wokalista przechwala się swoimi zaletami, by tym lepiej wypadły w konfrontacji z (liczniejszymi) wadami. Początek "Stone Deaf In The USA" przypomina "No Class". Główny riff też jakby naśladuje tamtą kompozycję. Tekst sam w sobie jest interesujący, ale niezbyt interesująco jest podany; sztampowo brzmi refren, składający się ze słów, jak w tytule. Miło za to posłuchać Wurzela w solówce, bo wiosełko aż trzeszczy z wysiłku. No, i zakończenie utworu jest... wariackie.
Jeszcze nigdy żaden utwór Motorhead nie zaczynał się od wstawki przyrodniczej, a tu proszę - "The Wolf" rozpoczyna się dźwiękiem hulającego wiatru i wyciem dzikiego zwierza. Na tym tle jako pierwszy wchodzi Taylor i okłada z dziką satysfakcją werbel i kotły nożne. Zmasowanym atakiem przyłączają się pozostali instrumentaliści, wygrywając zagęszczony strukturalnie rytm. Komponując prościutki do odśpiewania refren, Lemmy trzymał w rękawie jeszcze jednego asa pikowego - słowo "the wolf" wykrzyczane zostaje z echem. Najjaśniejszym w mojej ocenie punktem tej płyty jest "Traitor" z "poszarpanym" riffem, mocno pulsujący, z agresywnym śpiewem wściekłego Kilmistera. Czuć tu autentyczną złość, przez co kolejne słowa wyszczekiwane są z zaciśniętymi zębami w niskiej (specjalność szefa kuchni) tonacji. Warto zaznaczyć, że "Traitor" długo utrzymywał się na koncertowych setlistach. Tylko trochę ustępuje mu w pomysłowości "Dogs" - utwór o niepewności jutra, o stłamszonym narodzie, który niczym sfora psów liże łapy polityków, w nadziei na nędzny ochłap z pańskiego stołu. Wyrazisty riff stawia go w rzędzie dokonań udanych; warty zapamiętania jest fakt, że nie ma w tym dziele refrenu, chyba że za taki uznać jedno słowo. "All For You" ma wszelkie cechy ballady, ale zagrał zespół przy pełnym rozpędzie i typowym instrumentarium, dlatego za balladę uznać go nie można. Jest to taki odpowiednik "Doctora Rocka" z poprzedniej płyty, choć dawka cukru trochę się zwiększyła. Wielokrotnie już zwracano uwagę na cholernie chwytliwy refren. Sądzę, że właśnie wtedy Lemmy doszedł już w swej artystycznej karierze do takiego momentu, w którym skonstatował, że pisanie łagodniejszych kompozycji wychodzi mu równie dobrze, jak pisanie "twardych" kilerów. Liryczną stronę swej duszy pokaże w pełnej krasie już na następnym krążku studyjnym. "Boogeymana" otwiera kilkunastosekundowy passus na basie, a potem jak zawsze - głośno i do przodu. Tekst zbudowano na licznych powtórzeniach, wyliczeniach i paralelizmach, krótkich wiązankach słownych, które mają imitować bełkot pijanego ze strachu człowieka. Ciekawostka: Lemmy zagrał tu trzecie solo na gitarze. Oj, słychać tę toporną pracę palców u lewej ręki.
Bonusy pierwotnie znalazły się na stronie B singla promującego główne wydawnictwo, czyli na "Eat The Rich". "Cradle To The Grave" ma świetny podkład gitarowy, ukształtowany na rytmicznym kowadle, bardzo interesujący brzmieniowo. To taki wzorcowy rock'n'roll w interpretacji Motorhead. Sprawdziły się też w tym nagraniu piskliwe solówki gitarowe. Jednak w ogólnej ocenie trudno znaleźć w nim coś nadzwyczajnego. Bardzo dobrze odbiera się "Just 'Cos You Got The Power", który ma w sobie troszkę z klimatu tych powolnych mrocznych kompozycji a'la "March Or Die". Zaczyna się gitarową introdukcją, jak gdyby muzycy znajdowali się w pustym hangarze, co powoduje efekt "przestrzeni". By ją zagospodarować, dochodzi druga gitara, która w solowym zrywie "rozdmuchuje" powoli utwór po kątach wyimaginowanej hali. Nagle melodia imploduje. Właśnie! Znalazłem właściwe słowo, imploduje, zapada się do środka. Tak chyba najlepiej opisać ten moment, kiedy przyłączają się Lemmy i Animal, a utwór cichnie, robi się "wklęsły", przytłumiony. Daje to taki psychodeliczny efekt, który w nieśmiałej formie zrodził się przy okazji "Deaf Forever". Zawsze jestem pod urokiem tego bombowo zaśpiewanego refrenu. A pod względem ilości i długości gitarowych popisów przewyższa "Just 'Cos You Got The Power" każdą pozycję z albumu "Another Perfect Day". Jest to zarazem jedno z najbardziej rozciągniętych w czasie dzieł - 7:30.
Waham się między oceną 6 a 7. Gdybym miał być w zgodzie z własnymi przekonaniami, dałbym 7, ale kiedy pomyślę o dziełach tej klasy, co "Ace Of Spades", "Bastards" czy "Inferno", to jednak 6. Ostatecznie nie jest to zła nota.
I jeszcze zagadka na koniec: Dlaczego Lemmy używa wyłącznie basów firmy Rickenbacker? Rozwiązanie konkursu w następnym odcinku, nagród organizator nie przewiduje.