- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "Overkill (reedycja)"
"Bezpieczny seks, bezpieczna muzyka, bezpieczne ciuchy, bezpieczny spray do kłaków, bezpieczna warstwa ozonowa. Za późno. Wszystko, co do tej pory osiągnięto w historii ludzkości, osiągnięto poprzez olanie bezpieczeństwa..." - na taką dewizę natrafiamy po otwarciu książeczki do wydanej w 1996 roku zremasterowanej reedycji "Overkill" Motorhead. Warto czasami posłuchać mądrego, jak mawiają niektórzy, a z pewnością Lemmy - choć to sukinsyn skończony, pijak, ruchacz, hazardzista, kowboj i co tam chcecie (każdy swoją łatę umie dokleić) - głupi nie jest, a nawet niektóre jego spostrzeżenia rozwalają swoją prawdziwością. Udowadnia to i w tekstach piosenek, i w wywiadach, i ponoć w rozmowach towarzyskich. Bezpieczeństwo, wracając jeszcze na chwilę do motta, nigdy nie było priorytetową sprawą dla tej kapeli. Wręcz uchodziłoby za antytezę dla tego najbardziej rockandrollowego zespołu w historii. Lemmy był już wówczas doświadczonym muzykiem i doświadczonym człowiekiem; znał cały rockowy światek południowej Brytanii, szalał na koncertach The Beatles, był technikiem Hendrixa, grał w kilku kapelach przed założeniem swojej własnej (ostatnio w Hawkwind), obserwował rodzącą się scenę punkową i NWOBHM. Sam zaś zaczął pracować na swoją legendę, tak jak legendą stała się już ta płyta.
To pierwsza płyta z najbardziej klasycznego okresu działalności grupy; wspólnie z "Bomber" i "Ace Of Spades" zdefiniowała styl muzyczny, w jakim zespół porusza się do czasów obecnych. Nagrywana była od grudnia 1978 do stycznia 1979 w "Roundhouse Recording Studios" i "Sound Development Studios" pod czujnym okiem Jimmy'ego Millera, który wcześniej wyprodukował kilka albumów Rolling Stones, a którego Lemmy wspominał po latach jako zaprzedanego ćpuna. Niektórzy, jak Sam Dunn - twórca filmu "Metal: A Headbanger's Journey", zaliczają Motorhead do Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Nie jest to słuszne, bowiem Lemmy i ekipa raczej wykonywali brudną odmianę rock'n'rolla, a poza tym pozycja zespołu była już ugruntowana, podczas gdy scena NWOBHM dopiero się rodziła i musiała się jakoś opowiedzieć wobec fenomenu, jakim był choćby album "Overkill".
Zestaw podstawowy zawiera 10 kompozycji, a na początek arcydzieło - "Overkill" - inspiracja dla nurtu NWOBHM (ileż tamtych płyt zaczynało się od łomotu perkusji); szybkie bębny na wejściu, potem pierdzący bas, przesterowana gitara i galopada na złamanie karku. W stosunku do debiutu różnica jest kolosalna, jakby inny zespół. Taki przełom nastąpi jeszcze tylko raz, między "Rock'n'Roll" (1987) a "1916" (1991). Ciekawie zaaranżowano partie instrumentalne przed refrenem: w trakcie śpiewania: "Don't you sweat it" i dalej "get it back to you" Lemmy tylko trąca struny, kiedy zaś wykrzykuje magiczne "overkill", wszyscy już zgodnie napierdalają na pełen etat. Acha! Bezkompromisowa gra Phila na dwie stopy też nie była oczywistością w 1979 roku. Potrójne zakończenie jest okazją do tego, by trochę powariować z solówkami. Aż prosi się ten utwór, by dać go na zakończenie. I rzeczywiście, od dobrych kilkunastu lat każdy koncert Motorheadzi kończą "Overkillem". No, naprawdę dzieje się w tym numerze, a trwa on ponad 5 minut, co zdecydowanie stawia go po powyżej średniej.
"Stay Clean" też zaczyna się od szalonego wejścia perkusji, jednak dalej jest już odrobinę spokojniej. Uchodzi on za jeden z największych hiciorów; ma bardzo dobry refren i chyba pierwszą w historii solówkę na basie, zresztą bardzo ekspresyjnie wykonaną. W ogóle warto zwrócić uwagę na to, że Lemmy gra na basie jak na gitarze. Drugie solo przypada w udziale Eddiemu. "So drunk" - od tych słów rozpoczyna się numer 3. Rzecz dotyczy bliżej nieznanego sukinkota, któremu wokalista usiłuje wbić do głowy, że nie zamierza płacić za jego czyny. Generalnie jest to bardzo rockandrollowy kawałek, z całkiem rytmicznymi partiami gitary i sekcji rytmicznej. Śpiew wtóruje instrumentom i też w nim sporo dynamiki. Wyrazisty riff to znak rozpoznawczy utworu o przekornym tytule "I'll Be Your Sister". Tu jakby mniej rock'n'rolla, a więcej hard rocka. Zagęszczenie dźwięków takie, jak na późniejszym albumie "Ace Of Spades"; nawet można się tu doszukać podobieństwa do "Shoot You In The Back". "Capricorn" to taki obślizgły koziołek (koziorożec to znak zodiaku pana z brodawkami), który przeciska się obok ciebie, częstując swoim odorem, przetłuszczoną szczeciną i zabłoconymi racicami. Niepokojący akompaniament podkreśla w zwrotkach lekko wyechowane frazy śpiewane przez lidera. Przeciwieństwem jest "No Class" - mroku tu nie ma, za to czad i jeszcze raz czad. Chwytliwe melodie, drapieżne solo gitarowe, skandowane "no class" bezpośrednio przed nim - to musiało odnieść sukces i uznanie wśród krytyków. Świetnie Motorheadzi zagęścili wstęp do refrenu.
"Damage Case" jest tak szorstki, że mógłby służyć za szlifierkę do kostek betonowych. Duża w tym zasługa chropowatego brzmienia basu i dudniących bębnów. Tu znów wykorzystano efekt pogłosu w wokalu, co dodaje utworowi głębi. W tej niedługiej przecież kompozycji zmieściło się całkiem sporo emocji; nic dziwnego, opowieść dotyczy pokręconych relacji z jakąś babką. "Ein, zwei, drei, vier" - odliczanie po niemiecku zwiastuje, że będzie porządnie, a nade wszystko solidnie (stereotypowo rzecz ujmując). "Tear Ya Down" to kolejny kiler, w którym Brytyjczycy nie zawodzą. Jeden z najbardziej krzykliwych i hałaśliwych na krążku. "Metropolis" - równie mroczny co "Capricorn", wlekący się jak anakonda po połknięciu koczkodana. Zaczyna się tak, jak większość utworów się kończy, by w chwilę potem łapczywymi haustami posuwać się do finałowego zniszczenia. Warte zacytowania jest krótkie przesłanie ponurej wizji metropolii: "Metropolia, zderzenie światów, nikt nie jest po twojej stronie - nie obchodzi mnie to, nie obchodzi mnie to". To chyba najkrótszy ze wszystkich motorheadowych tekstów, ale cholernie sugestywny (powstał pod wrażeniem filmu o tym samym tytule). Niewiele mu ustępuje pod względem atmosfery kolejny wałek. "Limb From Limb" ma tę samą gęstą linię brzmieniową: wyrazisty riff gitarowy ochoczo sobie poczyna na tle snujących się w księżycowym półcieniu pozostałych instrumentów, gdy nagle w trzeciej części utworu następuje nagłe przyspieszenie, jak gdyby wyjście w blask dnia. I uwaga: drugie solo gitarowe w tym utworze wykonał Lemmy.
Podstawowy set trwa niespełna 35 minut, w 1996 roku Castle Communications dołożył do odświeżonej wersji 5 kawałków. Dość nieinwazyjnie zaczyna się "Too Late, Too Late" - utwór pierwotnie zamieszczony na stronie B singla "Overkill". I właściwie tak jest do końca: brak tu nagłych przyspieszeń, zmian tempa czy choćby kombinacji w intonacji. Nie znaczy to bynajmniej, że kompozycja nie jest udana. Taka zachowawczość to krok w dobrą stronę, szczególnie że Lemmy śpiewa tu nieco łagodniej (naturalnie). Drugi kawałek, znany z singla "No Class", pokazuje znów, jakie cuda można zrobić z głosem Lemmy'ego, jeśli przesączyć go przez jakieś filtry. Czy bardzo będę nieobiektywny, jeśli powiem, że 12. kawałek z rzędu sztylet do mózgu przez ucho wbija? Jezus Maryja! A to jeszcze nie koniec. "Louie, Louie" - od razu słychać, że tego kawałka nie skomponował Motorhead. Cover co prawda nie pasuje do klimatu płyty, to taka ciekawostka świadcząca tyleż o poczuciu humoru Lemmy'ego, co i odwadze zmierzenia się z klasykiem Richarda Berry'ego. "Louie, Louie" został wydany jeszcze przed nagraniem "Overkill"; dołączono do niego autorski "Tear Ya Down". Sukces tego przedsięwzięcia, wyrażony 68 miejscem na liście przebojów, utwierdził Bronze, że warto dalej inwestować w zespół. Przedostatnim kawałkiem na płycie jest instrumentalna wersja "Tear Ya Down" - znów ciekawostka, ale zawsze w przypadku Motorhead na wagę złota, bo czego Lemmy się nie dotknie, robi to z klasą. "Louie, Louie" w wersji alternatywnej na deser; zmian wiele nie ma. Ponoć Lemmy znał tylko dwie pierwsze linijki tekstu, potem w dużej mierze improwizował.
Bardzo urodziwa jest wkładka do tej płyty, którą przyozdobił swoim dziełem Joe Petaino, wieloletni współpracownik kapeli. Eksplodujący Snaggletooth, z wyraźnie zaznaczonymi charakterystycznymi już wówczas atrybutami: monstrualnymi kłami, szpikulcami na czaszce, kółkiem w nozdrzach i łańcuchem rozciągniętym pod rozwartą paszczą (tak samo rozerwany jest napis tytułowy, choć nie do końca, bo połączony jest cienką czerwoną linią) - to jedna z najbardziej oryginalnych okładek w tej branży. Podobają mi się zdjęcia muzyków w środku, szczególnie zaś jedno: Taylora siedzącego za potężnym zestawem perkusyjnym, gdzie centrale wyobrażają rozwarte paszcze rekina... W tamtych czasach, kiedy muzyka Motorhead uważana była za niestrawną i zbyt hałaśliwą, taka oprawa graficzna tylko podsycała niepokój w sercach zaprzysięgłych obrońców moralności. Nie było wtedy bardziej zwariowanego zespołu na Ziemi.
Niektórzy mogą uważać, że recenzja autorowi się nie udała. Bo właściwie co tu recenzować? To przecież płyta legendarna, nie potrzebująca rekomendacji. Uznałem, że najlepiej będzie przedstawić garść ciekawostek połączonych z popularnonaukowym opisem produktu.