- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "No Sleep 'Til Hammersmith (reedycja)"
Przy pierwszym kontakcie z "No Sleep 'Til Hammersmith" zwraca na siebie uwagę rewelacyjna oprawa graficzna. Kiedy spoglądam na okładkę przedstawiającą fotografię z koncertu, nie mam wątpliwości, że Motorhead był u szczytu, a nawet ponad szczytem. Po lewej Lemmy ze swoim Rickenbackerem 4001 stoi przed mikrofonem charakterystycznie podniesionym nieco ponad twarz, po prawej Eddie ze swoim Fenderem Stratocasterem, patrzący na wprost zza mikrofonu, po środku za sztuczną mgłą Phil ze swoim kosmicznym zestawem bębnów Yamaha i talerzy Zildjan, wciśnięty pomiędzy głośniki, a nad sceną górujący bombowiec (imitujący niemiecki samolot Heinkel He 111) - rampa z obrotowymi lampami używana na koncertach od czasów płyty "Bomber". Wszystko posiekane promieniami stwarza wrażenie autentycznego misterium, na którym zgromadziło się wielu przeszczęśliwych fanów stojących pod sceną, byle bliżej zespołu.
Egzemplarz, który trzymam w dłoni, to produkt wydany w 2004 roku przez firmę Sanctuary, oparty na wcześniejszej edycji z 1996. Zamiast książeczki wsunięto za przednią szybkę plakacik złożony na cztery razy. W środku jest mnóstwo świetnej jakości zdjęć, część z nich opatrzono stosownym komentarzem (najzabawniejsze z nich ukazują Taylora). Pierwsze wydanie albumu ujrzało światło dzienne 27 czerwca 1981 roku, wydawcą była, jak i poprzednio, firma Bronze. Już po tygodniu płyta doszła do pierwszego miejsca na brytyjskiej liście bestsellerów, zapewniając zespołowi sukces, jakiego nigdy potem już nie osiągnął. Produkcją albumu zajął się Vic Maile. Interesujące w tym wszystkim jest to, że początkowo Lemmy nie zamierzał wydać tego krążka. Stało się to zatem bez wiedzy zespołu, który promował najnowszy album za oceanem u boku Ozzy'ego Osbourne'a.
Patrząc na okładkę tej płyty myślę sobie: jakie wtedy musiały być zajebiste koncerty. Na krążku utrwalono zapis koncertów z marca 1981 roku, dokładnie rzecz biorąc z Leeds i Newcastle. Trasa nazywała się "Ace Up Your Slave": było to gigantyczne przedsięwzięcie z masą rekwizytów i wyczerpujących spektakli. Lemmy: "Przetoczyliśmy się przez całą Wielką Brytanię z rampą-bombowcem i wielką flagą 'Overkill' ze świecącymi oczami, którą wieszaliśmy za perkusją. Na kilku pierwszych koncertach mieliśmy też takie świecące rury, które formowały kartę - olbrzymiego Asa Pik. Nie przetrwały jednak zbyt długo, bo były dość delikatne i przedwcześnie trafił je szlag" ("Biała Gorączka", Poznań 2007). Największym minusem "No Sleep 'Til Hammersmith" jest to, że nie jest to zapis jednej imprezy, bo osobiście nie cierpię słuchać i oglądać koncertów z różnych miejsc. Od razu można poznać, że coś jest nie tak: wypowiedzi urywane w pół, wyciszenia między utworami, nagłe zmiany akustyki hali. Trudno jednak przyczepić się do samego wykonania utworów, tam aż lepi się od bulgoczącego rocka.
Zaczyna się od tematu muzycznego pełniącego - jak sądzę - rolę intro, a po 6 sekundach - strzał taki w pysk, że gęba sama odbija się od tego, co akurat jest za tobą. Nie ma wątpliwości, co akurat jest promowane na tej trasie. Już od pierwszych taktów słychać, że muzyka brzmi soczyściej niż na płycie studyjnej - zespół w rewelacyjnej formie: bas wciąż szorstki, ale dźwięki lepiej wydobyte, gitara też jakby dogłębniej eksploatowana (ksywa "Fast" nie była na wyrost). A perkusja? Gary okładane niemiłosiernie i prędkości jakby razy dwa. Krótki oddech, ale jeszcze bez powitań i następny hit, tym razem z albumu "Overkill". Tu wyraźniej słychać Eddiego wspomagającego wokalnie Lemmy'ego w refrenach. Bez specjalnego mizdrzenia się, po męsku, Lemmy zapowiada: "This song's called 'Metropolis'" - zaczyna się od delikatnego talerzowania, potem wchodzi reszta zespołu i odgrzewa kotlet tak smakowity, że pani Marta Gessler długo mogłaby jeszcze mlaskać. Owacje zasłużone i głośniejsze niż dotąd, bo i wykonanie "Metropolis" niebywale żywiołowe. Następny kawałek był komuś dedykowany, ale słychać, że zapowiedź urywa się i przechodzimy do drugiego reprezentanta wydanego niedawno albumu - "The Hammer". To rzecz, która w wersji live sprawdza się nadzwyczaj dobrze, takie motorheadowe bezkompromisowe łojenie, od którego (przy odpowiednio ustawionej głośności) łomot w uszach gwarantowany przez kolejne dni.
Muzycy sięgnęli też do debiutanckiej płyty, z której wyskoczyli na żelaznym koniu. I rzeczywiście: cwał przeszedł w kłus - rytmy stały się bardziej ociężałe, pałki stąpają wolniej po bębnach, tylko "Fast" gwałtownie potrząsa grzywą przy solowych popisach. Utworów dedykowanych jest więcej - taki oto "No Class" też ma swego adresata, ale kto nim był? Nie mogę wyłowić. Widać, że nie tylko w XXI wieku żaden koncert Motorhead nie ma prawa odbyć się bez tego songu, 30 lat temu też była to obowiązkowa pozycja na setliście. Żadnych ostrzeżeń przed dudniącą lokomotywą: jedni mówią o nim przeciążenie, inni - przegięcie; jedno i drugie trafnie odzwierciedla zawartość muzyczną potworka nazwanego "Overkill". "Don't you sweat it, get it back to you" - czyż można przejść obojętnie obok takiej myśli? "Overkill" - tyle powiem. Phil trochę modyfikuje opętańcze partie perkusji wprowadzające do trzyczęściowej suity. Między "Overkill" a "(We Are) The Road Crew" pojawia się mrożący krew w żyłach krzyk, mrożący nawet krew rozcieńczoną dużą dawką wódy. Oczywiście dedykacja dla piątki techników, którzy kręcili się zapewne gdzieś na tyłach sceny. Nawet rzeczy tak przebojowe wypadają na tej koncertówce jak trashowe huki. A "Capricorn" to jakby rozregulowany respirator, próbujący pobudzić serce do bicia... ale właściwie po co? Lepiej zejść z tego świata przy tych dźwiękach niż dostać palpitacji po kolejnym wezwaniu przed komisję lekarską orzekającą o niezdolności do pracy w bibliotece. Zakończenie utworu różni się od tego z wersji studyjnej. "Bomber" wywołuje już prawdziwą lawinę dźwięków, emocji i skojarzeń. Tu nie ma chwili na oddech, właściwie cały ten kawałek jest wykonany jakby na wstrzymanym oddechu. Oczyma wyobraźni człowiek widzi ten gigantyczny latający nad sceną model Heinkela 111. Za pożegnanie z publicznością robi "Motorhead" - Lemmy każe pamiętać o sobie zgromadzonym w sali, a jakże. Ci, co byli, widzieli zespół podczas tej trasy, chyba nigdy nie zapomną, jakie to były mega występy. Koncert kończą odgłosy przelatujących bombowców, owacje tłumu skandującego nazwę grupy i dźwięk syreny alarmowej informującej o nalocie. Motorheadzi zrobili swoim show taki nalot na uszy, że długo się tego nie zapomni.
Do odświeżonej cyfrowo płytki firma dołączyła trzy bonusy - odrzuty z pierwotnej sesji - koncertowy "Over The Top", świetnie wpisujący się w klimat płyty, alternatywna wersja "Capricorn", która rzeczywiście różni się od tej znanej z "Overkill" (różnice dotyczą śpiewu, bardziej wytłumionego niż na płycie studyjnej), a wisienką jest "Train Kept-A-Rollin'", też w wersji live. Choć na moje ucho brakuje mu trochę ołowiu.
Są zespoły, które mają w swoim dorobku kultowe albumy live: Deep Purple, Iron Maiden, Saxon, Thin Lizzy, Kat. Trzeba do tej listy dopisać też Motorhead, bo zaiste nagranie dobrej koncertówki nie jest taką prostą sprawą. Choć tak właściwie to do końca nie wiadomo, co sprawia, że album na żywo staje się kultowy.