- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "No Sleep At All (reedycja)"
Rozwiązanie zagadki: Lemmy używa wyłącznie basów firmy Rickenbacker, bo lubi kiedy instrument ma cienki gryf, przez co lepiej mu się gra.
Druga połowa lat 80. to okres w historii Motorhead niemal zapomniany przez większość fanów. Jako tako rozpamiętywana jest jeszcze płyta "Orgasmatron", następna "Rock'N'Roll" ma już opinię nieudanej, a koncertowa "No Sleep At All" to zabytek pogardzany i zapomniany. I znów próżno tu wchodzić w dywagacje: słusznie czy nie słusznie. Posypią się gromy na głowę recenzenta, bo obstaję przy tym, że jest to dobra pamiątka tego, jak wyglądał rok 1988 dla Motorhead. Przede wszystkim nowy skład chciał się zaprezentować w takiej formie; po czterech latach byli przecież zgraną paczką. Trasa promująca "Rock'N'Roll" dotarła latem do Finlandii, zespół zagrał 2 lipca 1988 roku w miejscowości Hameenlinna (100 km na północ od Helsinek) na festiwalu "Giants Of Rock". Występ zarejestrowano na potrzeby koncertówki; produkcją ponownie zajęli się Guy Bidmead i Motorhead, gotowy produkt pojawił się kilka miesięcy później pod szyldem GWR. Dlaczego Finlandia? "A dlaczego nie?" - przekornie odpowiadał Lemmy dziennikarzowi "Kerrang!". Trochę więcej do powiedzenia na ten temat miał po latach Wurzel: "Wielu fanów mówiło nam, że chcieliby usłyszeć ten skład na żywo. Każdy oczekiwał, że nagranie będzie pochodziło z 'Hammersmith Odeon' albo z 'Filmore East', albo z 'Budokan'. Więc pomyśleliśmy, że zrobimy to we Finlandii" (wkładka). A więc było w tej całej sprawie trochę motorheadowej złośliwości. Okazało się, że "No Sleep At All" miała naprawdę gównianą sprzedaż. Pytany o powody takiej sytuacji, Lemmy wyjaśnia to tym, że Bidmead schrzanił miksy, bo - według niego - sama płyta zła nie była. W lipcu 2005 roku ukazał się "Teraz Rock" z wkładką poświęconą Motorhead; jeden z dziennikarzy tak wyjaśnił przyczyny słabej recepcji albumu: "Jego pech polega na tym, że od początku stał na straconej pozycji. Konfrontacja z genialnym 'No Sleep 'Til Hammersmith' musiała go zmiażdżyć. Ale też na 'No Sleep At All' kuleje repertuar, co odbija się na klimacie występu". Z pierwszą tezą można się zgodzić, ale druga to wierutna bzdura. Czyli co? Idealnie by było, gdyby zagrali jeszcze raz to samo, co na pierwszym krążku live? Właśnie na tym polega siła i wartość tego nowego albumu, że zawartość prawie nie pokrywa się z tamtą wcześniejszą płytą. "Klimat występu" mierny? Tylko posłuchajcie:
"Motorhead... Motorhead... Motorhead..." - tak rozpoczyna się druga w historii oficjalna płyta live. Nie było wtedy takiego jeszcze powitania, jak Lemmy obecnie serwuje. Padło za to pytanie: "Do you want some rock'n'roll?". Tłum wyraził swoją akceptację wielką wrzawą, więc zespół nie dał się długo prosić. Na początek "Doctor Rock". A co? Nie mówiłem kiedyś tam, że to właściwa petarda na początek koncertu? Erupcja energii, jajcarski tekst o przychodni lekarskiej, żywioł pod sceną na pewno panował równy temu, jaki towarzyszy długo oczekiwanym gigom. Campbell wiernie zagrał solówkę, która przypomina mi takie rozedrgane dziwadełko. Z marszu Motorheadzi przeszli do promowania nowej płyty, wybrali dwa kawałki, chyba najlepsze na "Rock'N'Rollu", mianowicie "Traitor" i "Dogs". Ten drugi zabrzmiał bardzo stonerowo, bardzo koncertowo wypadła szalona solówka Burstona. Nieśmiertelny riff z 1980 roku zwiastuje, że pod numerem 4 kryje się "Ace Of Spades". Kości zostały rzucone, karty zostały rozdane, ruletka została zatrzymana. Ten wyjątkowy dla fanów Motorhead numer nie został zaśpiewany na 100% możliwości wokalisty. Ale już w solówkach nie było litości, tam brawura młodych gitarzystów, żądnych błyśnięcia swym kunsztem, przekroczyła dozwolone na autostradzie do piekła prędkości. Właśnie tak jeździ Motorhead, bez pasów bezpieczeństwa i poduszek powietrznych, które są dobre dla landrynkowych ciot. Trzecim utworem z najnowszej płyty był singlowy "Eat The Rich"; zrobiło się przebojowo, przebojowo i rock'n'rollowo.
Dłuższa zapowiedź pojawia się dopiero przed "Built For Speed", Kilmister snuje ją na tle rytmicznych uderzeń Taylora. Wokalista stwierdza, że każdy za coś umiera, że każdy ma w życiu to coś, co jest jego ostateczną pasją. Przyznaje, że jest stworzony dla prędkości - "built for speed". Ta koncertówka tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że "Orgasmatron" to świetna płyta, wypchana dobrymi rockowymi kawałkami. Posłuchać trzeba koniecznie następnego w zestawie utworu z owej płyty, czyli "Deaf Forever". Zapomnijmy o tamtym płaskim, wytłumionym brzmieniu. Tu dostajemy wersję z potężnym rockowym przytupem, a śpiew Lemmy'ego jest naprawdę srogi. Opowiadam się za tym, że ten kawałek wypadł najlepiej ze wszystkich wybranych na ten wieczór. To znaczy przedstawiony został w takiej aranżacji, która dodała mu niesłychanej mocy.
"Just 'Cos You Got The Power" został zapowiedziany jako absolutna nowość, kawałek, który nigdy wcześniej nie został zaprezentowany na żywo. "Czy jesteście podekscytowani?" - przewrotnie Lemmy zagadnął rozwrzeszczaną publikę. Pewnie, że byli. Natchniony wstęp, a przed upływem pierwszej minuty zawór puścił, no i zaczęło się kapitalne granie. Podobnie jak w "Deaf Forever", tak i tu wykreślone zostało to przytłumione brzmienie, ten pogłos imitujący pusty hangar, i podobnie jak tam, utwór zyskał bardziej dynamiczne brzmienie. Za dwie partie solowe odpowiedzialny był tu Campbell, a za jedną - Wurzel. "Następny kawałek to wielki hit dla nas. Sam mam dziesięć tysięcy kopii w chacie" - wyznał Ian. Wszystko się zgadza, wszystko do siebie pasuje - "Killed By Death" to wybitne dzieło. W jakiejkolwiek wersji nie słucham tego kawałka, to jestem - malkontenci wybaczą - zauroczony; uwielbiam te wynurzenia o jaszczurkach, wężach i innych gadach, uwielbiam ten refren, te solówki, te cholerne akordy, które zostają na cały dzień w głowie. Mamy też długie zakończenie tego dzieła, w którym Lemmy składa kilka deklaracji, m.in. taką: "Rock'n'roll is my religion". Komentować nie trzeba. Jako dziesiąty utwór zagrany został "Overkill" - tu na uwagę zasługuje świetna praca Taylora. Kawałek zabrzmiał znacznie mocniej niż na płycie studyjnej i bardziej "mięsiście" niż na "No Sleep 'Til Hammersmith". Zasługa w tym dwóch gitar, które były w stanie wygenerować znacznie silniejszy strumień dźwiękowej energii niż sam tylko Clarke. Godny zauważenia jest fakt, iż "Overkill" wieńczy ten krótki koncert (tak już będzie zawsze); z głośników emitowane są zajmujące kilka minut sprzężenia, chorobliwy skowyt umierających gitar.
Do części bonusowej włączono dwa koncertowe szlagiery: "Stay Clean" i "Metropolis". Pochodzą one z tego samego koncertu, a ich właściwe miejsce powinno być pomiędzy utworami "Dr Rock" i "Dogs". Decyzją wytwórni wypchnięto je z głównego setu, gdyż nacisk kładziono na utwory nowe. Cóż o nich powiedzieć, jeśli nie to, że mają już swój kultowy status, że są ozdobą każdego koncertu aż po dziś dzień.
Nie będą zadowoleni z tej płyty ci, którzy cenią sobie selektywność i polerkę. No bo faktycznie dźwięk jest wyraźny, lecz brudny, szczególnie podkład basowy, ale tak to już jest z tym rickenbackerem Lemmy'ego, że przypomina ryk silnika odrzutowego. Ponieważ recenzowana jest reedycja i to w dodatku zremasterowana, to wyeliminowane zostały pierwotne niedociągnięcia brzmieniowe. W ślad za nowym masteringiem poszedł też Hugh Gilmour, który przygotował nową wkładkę, to znaczy koncepcja Joe Petaino pozostała niezmieniona, zmienił się układ w środku. Po raz ostatni otrzymujemy płytę z tej serii, po raz ostatni ze wstępem Steffana Chiraziego, dziennikarza muzycznego, wydawcy i autora tekstów popularyzujących muzykę rockową. I już dosłownie na koniec: okładka to kolejny świetny pomysł Joe Petagno. Płytę zdobi jeden z koncertowych symboli, czyli kufer na sprzęt sceniczny, z wymalowanym przez szablon logo Motorhead; zarówno napisy, jak i graficzny znak zespołu są odpowiednio postarzone (wytarte) na skutek - chciałoby się dodać - częstego używania. W istocie, to jedna z tych kapel, które naprawdę spędzają sporą część roku w trasie, więc odniesienie zaproponowane przez nadwornego grafika jest jak najbardziej prawdziwe.
:D