- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "No Remorse (reedycja)"
"No remorse, No repent. We don't care what it meant" - wrzeszczał James Hetfield na płytce "Kill 'Em All". A mi nieodparcie kojarzy się ten cytat z kompilacyjną płytką Motorhead, która co prawda ujrzała światło dzienne już po wydaniu debiutanckiego albumu formacji z Bay Area, ale która też jest zasilona wpływami brytyjskiej załogi. Motorhead jest zespołem zupełnie wyjątkowym na scenie rockowej, bo szacunkiem darzą go kapele z różnych nurtów rocka: punkowe, thrashmetalowe, blusowe, deathmetalowe, blackmetalowe. Jedynie ignoranci nie doceniają wyjątkowej roli, jaką odegrała ta formacja. Do tego zespołu, do tej muzyki wcale nie tak łatwo się przekonać, szczególnie młodym, bo co tu dużo gadać, płyty z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych brzmią po prostu archaicznie. Jeśli ktoś jednak pragnie poznać tę grupę od jak najlepszej strony, to krążek "No Remorse" jest do tego idealny.
Po wydaniu "Another Perfect Day" Motorhead znalazł się na dnie: jeszcze do niedawna święcił tryumfy na listach przebojów, brylował na parkiecie, demolował koncertami sceny całego świata - a w końcówce 1983 roku Lemmy pozostał właściwie sam na placu boju: Robbo został wylany, szeregi opuścił Philthy, szefowie Bronze wyciągnęli środkowy palec, a dodatkowo nowa płyta nie spodobała się wielu fanom. W związku z tym część koncertów trzeba było odwołać, co musiało rozsierdzić fanów. Ale z dna droga prowadzi tylko w jednym kierunku.
W trakcie ośmiu lat działalności Motorhead ugruntował swoją pozycję w świecie rocka i o posadzie w tym bandzie wielu mogło tylko pomarzyć. Idea była taka, by tym razem zatrudnić zupełnie nieznanego gitarzystę. Spośród setek kandydatur wyłoniono dwóch kolesi pasujących do wizerunku kapeli: Philipa Campbella (wcześniej grał w Persian Risk) i Michaela Burstona (znany m.in. z Warfare). Pozostała jeszcze sprawa następcy Taylora. Campbell zasugerował, by za garami zasiadł znany z Saxon Pete Gill. Wtedy było to dobre posunięcie, także z uwagi na aspekt obyczajowy, bo Gill dostarczał kumplom mnóstwo okazji do śmiechu, obnażając się publicznie, trenując jogging i wożąc kolorowe parasolki w bagażniku swego auta. Lemmy wspomina w swej autobiografii "Biała Gorączka" (Poznań 2007), że był to niesamowity okres w historii Motorhead, że energia rozpierała wszystkich muzyków.
Rokowało to na dobrą płytę, ale ludzie z Bronze nie byli przekonani do tego składu i zamiast kolejnego regularnego albumu, woleli wydać bardziej intratną składankę. Lemmy uparł się, że jeśli ma to być kompilacja starych numerów, to koniecznie muszą być dorzucone też nowe piosenki. Pomysł udało się przeforsować i - co zadziwiające - pulki z wytwórni pozwolili Lemmy'emu wybrać repertuar na "No Remorse". Rzecz ukazała się 15 września 1984 roku jako dwupłytowa kompilacja. Podstawą recenzji w tym wypadku jest album wznowiony w 2005 roku przez Sanctuary, oparty na wcześniejszej edycji z 1996, przygotowanej przez Castle Communications. Na dwóch płytach CD zmieściły się 24 utwory; Lemmy zaiste wybrał to, co najlepsze w dorobku grupy: nie podlegające dyskusji hity ("Ace Of Spades", "Stay Clean", "Bomber", "Iron Fist", "Metropolis", "Overkill", "Stone Dead Forever", "No Class", "(We Are) The Road Crew"), kawałki z debiutu ("Motorhead", "Iron Horse", "Leaving Here" - wszystkie w wersji live), kawałki znane z singli ("Too Late, Too Late", "Like A Nightmare"), kawałki nagrane pod szyldem Headgirl ("Please Don't Touch", "Emergency"), cover ("Louie, Louie"), rzeczy z ostatniej płyty ("Shine", "Dancing On Your Grave"), a przede wszystkim materiał premierowy ("Killed By Death", "Snaggletooth", "Steal Your Face", "Locomotive"). Jak na tamte czasy składak został solidnie przygotowany i z rozmachem godnym tej kapeli. Nie inaczej było z reedycjami: dodatkowym atutem "No Remorse" AD 2005 jest pięć bonusowych numerów. Wadą jest to, że wydawca zapomniał dopisać live na obwolucie przy niektórych utworach granych na żywo.
O hitach znanych z regularnych wydawnictw nie ma co pisać, ich obecność jest uzasadniona i oczywista, ich artyzm - niepodważalny. Skupmy się zatem na tym, co w tym torcie cieszy najbardziej. Premierowy materiał to tylko sześć utworów; cztery z nich (wymienione wyżej) trafiły na "No Remorse", pozostałe dwa - na drugą stronę singla "Killed By Death". Mowa o dwóch różnych kompozycjach, mających wspólny tytuł - "Under The Knife". W zamyśle Lemmy'ego miał to być żart, "odrobina szaleństwa dla samej zabawy". Nowe kawałki nie zdobyły szczególnego rozgłosu, poza jednym pretendentem do nagrody Nobla. "Killed By Death". W moim prywatnym rankingu "Zabity Przez Śmierć" to najważniejszy kawałek napisany przez tę kapelę. Artystycznie skończony. To pierwsza prawdziwie heavymetalowa kompozycja, o niejednorodnej strukturze, genialnym tekście, będącym wyznaniem outsidera (wiele tu odniesień do zwierzęcej natury człowieka), i odpowiednim rozmachu. Zaczyna się już obiecująco naprzemiennym dialogiem gitar i perkusji, a około 15 sekundy Lemmy daje znak kompanom i włącza się cudowna jazda na oślep za sprawą mistrzowskiej solówki (jednej z najlepszych, jakie w ogóle występują w kanonie). Solówka się kończy, a Ian śpiewa: "If you squeeze my lizard I'll put my snake on you. I'm a romantic adventure and I'm a reptile too...". Kult! Tu nie można się do niczego przyczepić, bo też przy zachowaniu charakterystycznego stylu dostajemy zupełnie nową jakość. Nieważne, czy jest to początek, środek, koniec, zwrotka, refren, solo czy wręcz pojedyncza nutka - giry same rwą się do skakania, łapska składają się do trzymania wyimaginowanego wiosełka, a pysk powtarza każdą linijkę tekstu. Trzeba zwrócić koniecznie uwagę na to, co następuje około drugiej minuty i czterdziestej sekundy - nagłe zwolnienie, a Lemmy śpiewa "killed by death" najpierw posępnie i nisko, potem złowrogo się śmieje, by na koniec makabrycznie wrzasnąć. Nie sposób o wszystkim napisać, o wszystkim pamiętać, ale zwróćcie uwagę na te partie instrumentalne wchodzące pomiędzy kolejnymi partiami wokalnymi. Do samego końca ogień. Myślę, że inaczej nie można było zakończyć "Zabitego Przez Śmierć", jak poprzez stopniowe wyciszenie; to znaczy, gdyby nagle się urwał, to efekt nie byłby aż tak dobry. A tak gdzieś tam brzmi sobie w dali, aż nie nastąpi otrząśnięcie na następnym na krążku "Bomberze".
"Snaggletooth" to szybki numer, z błyskawiczną perkusją na początek i zagęszczoną plątaniną riffów. Tytuł odnosi się do maskotki zespołu, zaprojektowanej przez Joe Petagno. Sam wyraz można tłumaczyć jako szablozęby, bo w istocie przedstawia coś w rodzaju czaszki dzikiej świni. Riffy i refren nie są w tym utworze oryginalne, ale trudno wskazać jedną inspirację. Bardziej bym skłaniał się ku temu, że mamy tu zlepek motorheadowych "patentów na każdą okazję". "Steal Your Face" ma szalenie interesujący wstęp, polegający na swobodnym, nonszalanckim spacerku po gryfie gitary, który po ok. 10 sekundach przerwany zostaje przez mocne uderzenie sekcji rytmicznej. Doskonałe riffy napędzają ten rockowy numer o zabarwieniu metalowym, a bębny wydają bardziej "przestrzenne" dźwięki (inaczej niż to było w erze Taylora). Tekst opowiada o tajemniczym złodzieju tożsamości, ale pewnie tylko Lemmy mógłby wytłumaczyć, co chciał wyrazić. Nie ma co - to kolejna doskonała autopromocja nowego składu. "Locomotive" otwiera - zgodnie z tytułem - potężna kanonada Gilla imitująca przejeżdżający pociąg, który "biegu przyspiesza i gna coraz prędzej...". Rzecz utrzymana jest w szalonym tempie, pokrewna w bliskim stopniu ze "Snaggletooth". Dużo tu "gadają" gitary, a Lemmy zaprojektował ciekawy refren, który śpiewa w wyższej aniżeli zazwyczaj skali.
Strefa bonusowa zawiera pięć dodatkowych utworów i - jak zawsze w przypadku tych reedycji - dobrane zostały w sposób przemyślany. Dwa pierwsze stanowiły uzupełnienie singla promującego to wydawnictwo. "Under The Knife" nr 1 to mroczny utwór z niepokojącą atmosferą na początku, raczej niezbyt szybki, ale z wybornym riffem, pasjonującą strukturą; wybija się dzięki temu ponad standard, jaki oferuje nam Motorhead. Dość powiedzieć, że po 25 latach zespół raz jeszcze powróci do tego pomysłu przy okazji nagrywania krążka "The World Is Yours". Druga odsłona "Under The Knife" to zupełnie inna bajka. Atmosfera bardziej rockandrollowa przyświecała pomysłodawcom tego kawałka. Zmieścili oni w nim to, co decyduje o nowym obliczu muzyki Motorhead: dużo gitarowego hałasu, trochę perkusyjnych wybuchów i zgrabne solo na basie. Jednocześnie utwór ten bardziej niż inne przypomina Motorhead z czasów dajmy na to "Iron Fist". Pozostałe trzy kawałki to plon sesji, jaką urządzili sobie latem 1982 roku Motorhead i The Plasmatics. Miało to być takie połączenie sił, jak przed lat z Girlschool. Zresztą dziwne byłoby, gdyby Lemmy nie napatoczył się w końcu na Wendy O. Williams, o której tak pisał w cytowanej już autobiografii: "ta laska była totalnie skandalizującym punckrockowym prorokiem. Na scenie przecinała gitary na pół piłą łańcuchową i wysadzała w powietrze policyjne samochody. Kiedyś w nowojorskim porcie wjechała samochodem w stertę materiałów wybuchowych, wyskakując w ostatniej chwili, by niemal z marszu wyjechać na Florydę, gdzie urządziła sobie zapasy z aligatorami". No cóż, trafił swój na swego. A jaka muzyka z tego wyszła? Mini albumik zawierał trzy kawałki: wykonany wspólnie przez obie grupy "Stand By Your Man" - piosenka z gatunku country napisana przez Tammy Wynette w 1968 roku, "No Class" z repertuaru Brytyjczyków wykonany został przez The Plasmatics, a Lemmy z kumplami zrewanżował się, biorąc na warsztat cover "Masterplan". I podobnie, jak to było z Girlschool, mieszanka wyszła wybuchowa. Jedna uwaga do tego: Wendy dysponowała... (jakiego tu użyć określenia?) czarującym głosem, jedynym w swoim rodzaju... Popełniła samobójstwo (w końcu skutecznie) 6 kwietnia 1998 roku.
Z uwagi na to, że jest to składak, to zamiast tekstów w książeczce zamieszczono fantastyczne zdjęcia, ukazujące zespół, a przede wszystkim młodego jeszcze i szalonego Kilmistera w niecodziennych sytuacjach: jest więc Lemmy w studio, Lemmy na scenie, Lemmy z kumplami, Lemmy rewolucjonista, Lemmy papież, Lemmy legionista, Lemmy skazaniec, Lemmy z fajką w mordzie, Lemmy amant. Zdjęcia zrobione zostały na potrzeby singla, niektóre stały się dość sławne. Nie wiadomo, kto tym razem walnął wstępik, ale snuję przypuszczenie, że - jak poprzednio - Chirazi. Okładkę zaprojektował Petagno i jest to klasyczna w swej formie postać Snaggletootha. Przy czym na oryginalnym wydawnictwie napisy były czerwone, a na reedycjach już popielate.
I co? I zaczął się mój ulubiony okres w historii Motorhead.