- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "Live: Everything Louder Than Everything Else (reedycja)"
"Here it is everyone, a truly wonderful DVD for you to treasure, hold, fondle, touch. Only one at a time tough! And it serves you right!" - głosi slogan wydrukowany na obwolucie "Live: Everything Louder Than Everything Else". A jest to bardzo ciekawy zapis wideo zrealizowany z myślą o Niemcach, do których Motorhead ma szczególny sentyment. Pomysł nakręcenia tego materiału wyszedł od wytwórni płytowej, która wysłała ekipę filmową wraz z zespołem w trasę po Niemczech. Rachunek, który ekipa wręczyła zespołowi za kilka dni pracy, opiewał na dziewięć tysięcy dolarów, ale Lemmy jak to Lemmy nigdy go nie zapłacił, więc chłopcy z Sony sami musieli go skonsumować bez popity. Cała ta akcja miała miejsce w trakcie promowania płyty "1916" - jednej z najlepszych w dorobku kapeli. Pierwotna wersja została przeniesiona z VHS na nośnik DVD przez tę samą firmę; od 31 maja 2004 roku krążek był do kupienia, ale w Polsce raczej z niemałymi kłopotami. Swój egzemplarz nabyłem na "Przystanku Woodstock" kilka lat temu od jakiegoś wrocławskiego sklepikarza.
"Live: Everything Louder Than Everything Else" został wyprodukowany przez Lena Bausagera i Jeba Briena, a wyreżyserowany przez tego drugiego. Przed koncertem wyświetla się informacja (przygotowana chyba na potrzeby DVD), że występ, wywiady i fragmenty filmików dokumentalnych były kręcone w trakcie europejskiej trasy Motorhead po Niemczech między styczniem a marcem 1991 roku. W tym samym czasie - jak głosi dopisek - rozpoczęła się i zakończyła wojna w Zatoce Perskiej. Koncert zarejestrowano w "Deutsches Museum" w Monachium, zaś czas trwania tego materiału to 66 minut. Niestety jakość DVD jest taka sama, jak VHS, a ponadto wytwórnia nie zadbała o żadne dodatki (do wyboru z pozycji menu tylko "Play feature" i "Song selection"). Okładki też niczym się nie różnią: ukazano kilka wydartych z kolorowych czasopism fotografii przedstawiających członków zespołu, a nazwę grupy w charakterystycznym liternictwie i tytuł płyty wydrukowano na czerwono.
Co sprawia, że warto nabyć to DVD? Dla kolekcjonera to rzecz oczywista: optymalny skład, ukazanie zespołu w niecodziennych sytuacjach podczas trasy, udokumentowanie jej przebiegu w odległym już roku 1991, historyczne wywiady ze wszystkimi członkami zespołu, nierzadko ciekawe i kontrowersyjne opinie, które formułują. Pozostałych można zachęcić tym, że Motorhead był wówczas w świetnej formie i na scenie nie miał sobie równych: nikt im nie podskoczył. Jednocześnie mieli staż godny pozazdroszczenia. Dodatkowo można tu posłuchać kawałków, których nie znajdziecie nigdzie indziej, granych tylko podczas promocji "1916" i właśnie z tej płyty.
Wydawnictwo zmontowano podobnie jak później zrobił to Slayer na "War At The Warfield", czyli koncert - przerwa na wywiad lub filmik - koncert itd. U Motorhead odbywa się to co dwa, trzy utwory. Jest to na pewno wada tego wideo, bo lepszym posunięciem byłoby puszczenie koncertu w całości, a potem pierdoły, ale jest jak jest. Grunt, że to, co między utworami, jest na tyle interesujące, że na chwilę zapominamy o koncercie. No właśnie, po odpaleniu krążka poznajemy głównych bohaterów, którzy opowiadają o swoim podejściu do koncertów. Mówią, że nie przygotowują się specjalnie do show, że wychodzą na scenę tak, jak noszą się na co dzień, żadnych charakteryzacji itd. Wizzo wypowiada się też o Lemmym - niestety nie ma pomocy dla słabo znających język angielski w postaci napisów, o tłumaczeniu nie wspominając. Taylor uważa, że lider jest nie tyle basistą, co gitarzystą rytmicznym. Lemmy w szczerym wywiadzie dał się poznać jako katastrofista, który negatywnie patrzy na ludzkość. Na pytanie, dlaczego się nie ożenił, wyznał że woli uganiać się za laskami niż je posiadać, a każdemu mężusiowi prędzej czy później własna baba zaczyna się nudzić i szuka kolejnych okazji. Wywiady zarejestrowano między innymi we Frankfurcie, Mannheim i Monachium. Osobiście lubię patrzeć na Wurzela ubranego w skórzaną zbroję nakrapianą ćwiekami, który wypowiada się w piwnicy na tle plątaniny rur. Najdłuższy filmik ma nawet swój śródtytuł: "The Fun With Philthy". Zgodnie z tytułem obserwujemy zwariowanego perkusistę i jego odjazdy, np. jak idzie z hotelu do autokaru, by tam nałożyć na łeb elektryczny wiatraczek, który pomaga mu zrelaksować się w czasie podróży, przed koncertem lub w innych sytuacjach. W innym filmiku Campbell przedstawia załogę, która jeździ z nimi w trasy, czyli techników, kucharzy, kierowców i garderobianych. Widzimy też, jak montowana jest scena, oczywiście w dużym skrócie i przyspieszonym tempie. Pokazano halę po koncercie - pewnie domyślacie się, że wysypisko śmieci przy tym nie robi gorszego wrażenia. Wędrujemy za kamerą nawet na tyłach sceny i po pokojach artystów, w których przygotowują się do występu. Wsiadamy do autokaru - a to też ciekawa sprawa, bo kto tam w życiu zajrzał, a tu proszę: kanapa z tyłu, gdzieś w środku stolik, przy którym siedzi Kilmister z kartką i długopisem! Muzyków widzimy zawsze z napojami, Lemmy co rusz miesza whisky z colą, a każdy zaciąga się ćmikiem. Z tego wideo dowiadujemy się też, że muzycy chętnie obwieszali się różnego rodzaju talizmanami, szczególnie w okolicach szyi, uszu i spodni. Naprawdę jest co oglądać.
Koncert rozpoczyna "Metropolis". Nie, to nie pomyłka. Pomyłka jest w spisie utworów na obwolucie. W rzeczywistości utwory "Traitor" i "No Voices In The Sky" pojawiają się dopiero po "Going To Brazil". Trudno tu mówić o koncercie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, bo jego dramaturgię mocno zniekształcają filmowe przerywniki, ale zachowano klasyczny układ setlisty: w środku, po serii mocniejszych kawałków, utwory wolniejsze, jak "Just 'Cos You Got The Power" i "Love Me Forever", a na zakończenie - klasyczne pociski. Campbell atakuje na gitarze z napisem "Wizzo", ubrany jest w czarną flekową kurtkę i czapkę z daszkiem, Wurzel nosi rozdartą do pół klaty koszulkę z nadrukiem "Motorhead" (takim będziemy cię pamiętać...), Lemmy ostentacyjnie przywdział koszulkę z bardzo wulgarnym napisem "Slut", a Taylor jak zawsze w podkoszulku i z tym wyjebanym w kosmos tapirem na czubie (zupełnie jakby wyglądem tkwił w latach 70.). I rzeczywiście, innej charakterystyki ta czwórka z westernu nie potrzebuje. Scena ma typowy wygląd, tzn. piętrowo rozstawione Marshalle zamykają z obu stron perkusistę, za nim wywieszony baner z okładką albumu "1916". Gary Taylora są maksymalnie obtłuczone. Centrale, oprócz firmowego nadruku "DW", mają małe podobizny Snaggletootha. Bardzo fajna jest sala koncertowa z organami z boku sceny i balkonami wokół - ale w całej okazałości widać ją dopiero po zapaleniu świateł po "Ace Of Spades".
Niektóre utwory zostały zagrane w bardzo dynamiczny sposób, jakby na potrzeby teledysku, np. "Traitor". To samo z "Orgasmatron"; jest to superszybka wersja tego genialnego utworu: Lemmy, stojąc w zielonej poświacie, cedzi słowa przez spróchniałe gardło, a jego gęba rozmywa się w operatorskich sztuczkach. "Love Me Forever" towarzyszą światełka z zapalniczek. Szczególnie w tym kawałku wokalista udowadnia, jak mocnym, choć zachrypniętym głosem dysponował 20 lat temu. "Angel City" genialnie wypadł na żywo z ponętnie ubranymi laskami, odgrywającymi partie saksofonów w solówce. Były to wokalistki z grupy Cycle Sluts From Hell, która supportowała Motorhead w trakcie całej trasy po Europie. Wrzawa, jaka temu towarzyszyła, była ogromna. Prawdziwe perły zostały na koniec: "R.A.M.O.N.E.S.", "Killed By Death" i "Ace Of Spades" w wariackim wykonaniu. Fajnie, że pokazano zejście muzyków ze sceny po "Killed By Death" i przygotowanie do bisu, kiedy wszyscy musieli wziąć macha i golnąć coś mokrego.
Kiedy popatrzeć pod scenę... nie takich Niemców znamy z koncertów - panuje tam totalna rozpierducha, a radość miesza się z szaleństwem. Fani szczególnie często pokazywani są podczas "No Voices In The Sky". Niekiedy Lemmy przekomarza się z nimi, przed "Going To Brazil" zagaja trochę po niemiecku. Kiedy po jednej z piosenek robi się niepokojąco cicho, Ian pyta, czy jeszcze tam są. Potwierdzenie znalazł bardzo dobitne. Lemmy'ego w kolejnych numerach wspomagał wokalnie Wurzel, za solówki też chętnie się brał.
Czarno-biały obraz podkreśla dokumentalny charakter wydawnictwa, lecz w odmienny sposób, niż ma to miejsce na najnowszym DVD Motorhead. Obraz jest ziarnisty, dużo cieni, lecz częściowo został podkolorowany, co daje bombowy efekt. Czasem niewiele widać na scenie, ale jest to obliczone na efekt, a nie wpadka realizatorska. Dźwięk to zwykłe stereo, ale wystarczy na potrzeby większości fanów. Ekipę trzeba pochwalić za dobre ujęcia i montaż. Wszystko przygotowano z niemiecką starannością, ale i z brytyjską odrobiną luzu.
Rock 'N' Roll Never Dies!