- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "Inferno (edycja limitowana)"
Niewątpliwie zaskoczeniem dla wielu jest gościnny udział Steve'a Vaia w dwóch utworach ("Terminal Show" oraz "Down on Me"). Jak się okazuje, jego zaproszenie było zupełnie spontanicznym efektem przypadkowego spotkania. Mówi Kilmister: "Spotkałem Steve'a w knajpce 'Rainbow Bar & Grill' w Hollywood. Zaczęliśmy rozmawiać, powiedziałem mu, że właśnie jesteśmy w trakcie nagrywania nowego albumu z Motorhead. Zaprosiłem go do studia, a on z miejsca się zgodził zagrać coś dla mnie, specjalnie na tę płytę, i tak się stało...". Drugie, niemniej istotne spotkanie odbyło się przy kolacji w "Sunset Marquis". Todd Singermann, menedżer grupy, zaprosił Camerona Webba w celu omówienia ewentualnej współpracy. Webb od samego początku lansował pomysł nagrania mocnego krążka, wiedząc, że Lemmy nie lubi grać heavy metalu. Zaryzykował i udało się. Jak wspominał producent, największym wyzwaniem było zmuszenie niesfornego zespołu do systematycznej pracy.
"Inferno" nagrano w "NRG", "Paramount" i "Maple Studios". Album ukazał się 21 czerwca 2004 roku na trzech nośnikach: LP, CD i MC; były też edycje limitowane i właśnie taka podlega recenzji. Wszyscy się przy tej płytce postarali: muzycy, producent (Cameron Webb), inżynierowie (Bob Koszela, Sergio Chavez, Chris Rakestraw), wydawca (SPV), grafik (Joe Petagno). Ten ostatni koncepcyjnie nawiązał do płyty "Overkill" (1979), tylko że tym razem rozsadzone zostały trzy czachy Snaggletootha, a nie jedna, i okładkę zdominowały barwy żółto - czerwone, a nie żółto - niebieskie.
"Terminal Show" ma mocne wejście, mówiące o tym, że będzie ciekawie, a Motorhead znów powrócił do formy. Muzycznie, a zwłaszcza wokalnie jest w tym kawałku jawne nawiązanie do poprzedniej płyty, "Hammered" (2002). Lemmy śpiewa osobliwie, jakby "mechanicznie", celowo lub nieświadomie spowalniając galopujące instrumenty. Trochę się przez to kawałek rozjeżdża. Dyscyplinę utrzymują szarżujące instrumenty. W charakterze gościa pojawił się Steve Vai, który wziął na siebie obowiązki gitarzysty prowadzącego. Drugi kawałek - niezapomniany "Killers" z misternie jak na Motorhead utkanym tekstem - ma zdecydowanie większą siłę rażenia. Przy dość rockandrollowym rytmie, ale "zmetalizowanym" brzmieniu, piosenkę wyróżnia niezły śpiew Lemmy'ego. Po krótkiej, czterowersowej zwrotce następuje coś na kształt mostu prowadzącego do refrenu o wybitnie koncertowym potencjale. Nic dziwnego, że "Killers" długo pobrzmiewał w halach koncertowych. Jeszcze bardziej żywotny koncertowo jest "In the Name of Tragedy". To już kompozycja stricte metalowa, która przytłacza mocarną strukturą: wyrazistym riffom towarzyszy w refrenie wściekła perkusyjna kanonada, a efekciarska solówka po drugiej zwrotce dopełnia całości. I jeszcze ten tekst, który ironicznie opowiada o sprawach ludzkich ambicji i nieumiejętności osiągania kompromisów, co prowadzi do tragedii.
Chłopcy zwalniają przy czwartym kawałku. "Suicide" to toporna muzyka o bluesowym zabarwieniu. Piosenka została rozciągnięta do 5 minut za sprawą długiego instrumentalnego zakończenia z doskonałą solówką gitarową. Trzeba przyznać, że pomysłowo napisany został tekst do "Life's Bitch": podmiot liryczny zwraca się do kogoś, kogo prawie w ogóle nie zna:
"I don't know who you are,
I don't know your name".
Jednocześnie warunkuje pokojową koegzystencję, która po prawdzie brzmi jak szantaż:
"But if you want to live
You better learn the game"
Powtarza się ta sekwencja w każdej zwrotce, oczywiście z inną partią słów, natomiast refren przynosi pewne uogólnienie tematu. Muzycznie to prawdziwy rock'n'roll, za który Kilmister, Campbell i Dee mogą odciskać swoje dłonie w każdej alei sław.
"Down on Me" opowiada o potrzebie miłości. Piosenka ma poważną wymowę, bo chodzi tu nie o prostacką wulgarną miłość, a o bliskość nawet po wielu latach bycia ze sobą. Jako pierwszy wchodzi wokal, dopiero potem - jakby minimalnie spóźnione - instrumenty. Piosenka jest z grupy głośnych i szybkich. Dudniące partie basu to główna siła napędowa kompozycji. No i koniecznie trzeba wspomnieć o dwóch solówkach, które są jak cebulka na pierogach ruskich. Pierwsza wyszła spod palców Phila Campbella, drugą dołożył Steve Vai. Dopiero tu super wymiatacz pokazuje swój warsztat - 130 pomysłów na minutę może nie do końca "gryzie się" z szorstką muzyką Motorhead, ale inwencja ciekawa. Nie zawsze Lemmy'emu chce się wymyślać rymy do tekstów, co dobitnie pokazuje ten album, lecz akurat w piosence "In the Black" wznosi się jako tekściarz na wyżyny: nie dość, że stosuje rymy przeplatane i parzyste, to jeszcze całą paletę środków stylistycznych, z których najbardziej w pamięć zapada powtórzenie ("I'm in the black, I'm in the black, I'm in the black again"). Sama artykulacja tekstu bardzo na tym zyskuje, sprawiając, że robi się ciekawa kompozycja. Podobne idee zapewne przyświecały muzykom, kiedy zabierali się za utwór "Fight". Chyba nie przesadzę, mówiąc że jest to jeden z najlepszych numerów "wciśniętych" na "Inferno". Tak zagranego i tak zaśpiewanego kawałka jeszcze u Motorhead nie było, szczególnie refren w interpretacji Lemmy'ego robi kolosalne wrażenie. A przecież to niby nic takiego, prostota do potęgi - ale proszę, co można zrobić ze słowem "fight", gdy się ma dwie brodawki na policzku.
Toporny, jak początkowy riff, jest cały "In the Year of the Wolf", mimo pojawiających się bardziej melodyjnych zagrywek gdzieś w okolicach refrenu. I znów trudno przejść obojętnie obok takich dźwięków. Słyszeliśmy je sto razy, a nadal dostarczają emocji. Tekst dotyka takich kwestii, jak dwoista natura człowieka: podmiot wspomina, że niegdyś czuł się jak wilk idący na polowanie. A teraz zmienił się i wyznaje przed ukochaną swoje dawne psoty. Specyficzny motorheadowy blues metal wylewa się z utworu 10. "Keys to the Kingdom" to jeden z tych kawałków, który zostaje w człowieku już po pierwszym przesłuchaniu. To zasługa kapitalnej motoryki tego dzieła, opartego na bardzo melodyjnym riffie. To również zasługa instrumentów smyczkowych, z którymi pojawił się w tym utworze Curtis Mathewson. To również zasługa oryginalnych aranżacji, jakich nigdy przedtem u Motorhead nie było, szczególnie w partii solowej, która następuje po drugiej zwrotce. Wystarczyło tylko chwilowe wyłączenie perkusji i natychmiast słuchacz zwraca uwagę na pomysłowość kompozytorską rockandrollowego tria. Stosowanie takich drobnych smaczków w odpowiednich proporcjach zapewnia dużą dawkę doznań muzycznych. I myślę, że Lemmy i spółka z całą świadomością realizują tę zasadę od wielu lat, bo na każdej płycie znajdzie się coś nietypowego.
"Smiling Like a Killer" utrzymany jest w szybszym tempie. To typowa piosenka Motorhead polegająca na wytworzeniu dużych ilości hałasu i skumulowaniu ich do postaci punkowej pigułki gwałtu - track trwa 2 minuty i 44 sekundy. Płytę zamyka jedna z najciekawszych kompozycji ostatnich lat. "Whorehouse Blues" to korzenny blues ze wszystkimi niezbędnymi elementami dla tego gatunku muzycznego: są tu gitary akustyczne, harmonijka ustna i nieco nonszalancki, niedbały śpiew. Chociaż w teledysku widzimy, jak Dee gra na pudle, to w nagrywaniu nie uczestniczył. O tym teledysku usłyszycie kiedy indziej.
"Inferno" to bardzo długi krążek - 12 utworów zapewnia 48 minut i 34 sekundy przedniej muzy. Znajdziemy tu, jak zawsze od lat, utwór groźny, na który wytypowałem "Fight", i utwór nietypowy w postaci "Whorehouse Blues". "Inferno" w nowym wieku może uchodzić za odpowiednik płyty "Bastards" (1993) z poprzedniego stulecia. Obie płyty mają podobną dawkę hiciorów, dopuszczalną liczbę piosenek o eksperymentalnych zapędach i nowoczesne podejście do brzmienia, które powinno rozsadzać głośniki. Joel McIver w swojej książce "Motorhead" (Poznań 2013) trafnie podsumował krążek z 2004 roku: "'Inferno' to potężna seria ciosów, od początku do końca. Niskie, ciężkie, współczesne brzmienie idealnie pasowało do nowych kompozycji, wydawało się, że - nawet nie do końca świadomie - Motorhead podkreślił swoje brzmienie szczerzej i dobitniej niż na jakimkolwiek albumie od ponad 10 lat".
Na bonusowym krążku DVD znalazło się trochę materiałów nawiązujących do płyty "Inferno" i wcześniejszego krążka, czyli "Hammered". Zacznijmy od premierowego materiału. Zatytułowany został "Interview and making of 'Inferno'" i zawiera kilka wypowiedzi na temat nowego albumu oraz złotych myśli na temat rockandrollowego życia. W sumie jest to o tyle ciekawe, że wcześniej Motorhead raczej nie pozywał swej pracy w studio. Fajnie ogląda się te "kuchenne" pomieszczenia, te nagraniowe rekwizyty (gitary, bębny, konsole, słuchawki, mrugające monitory i skaczące wykresy), fajnie też, że muzycy nie zwracają zbytnio uwagi na kamerę, dzięki czemu Mikkey Dee przyłapany został na lekturze "Playboy'a". Ale głównie dowiadujemy się tego, co już wiemy, np. że muzyka Motorhead powstaje spontanicznie, po wejściu do studia. Tam powstają pomysły i tam są rejestrowane na bieżąco. Relacja ze studia zajmuje niecałe 10 minut.
Album "Hammered" promowały dwa teledyski - oba znalazły się na tym DVD. Pierwszy nakręcono do utworu "Brave New World". Clip ten - średni, tak jak piosenka i cała płyta - rozgrywa się w dwóch przestrzeniach: pierwszą jest zespół grający w pustym magazynie, drugą - schizofreniczny świat pełen wykolejeńców i degeneratów (pijaków, ćpunów, agresywnych maniaków). W tym kontekście ukazani są George W. Bush i Tony Blair, stojący na czele koalicji walczącej terroryzmem, a tak naprawdę manipulujący opinią publiczną. Do teledysku zaproszony został też koleś (nie pamiętam jego nazwiska), który zrobił na Motorhead wrażenie tym, że niemal całe ciało pokrył tatuażami nawiązującymi do ukochanego zespołu.
Podobnie, jak "Brave New World", drugi clip też jest utrzymany w kolorystyce zielonej. I jest równie pojechany, co zresztą było oczywiste, bo melodeklamacja "Serial Killer" prowokuje do... prowokacji. Zaczyna się od kamery "świdrującej" oko, po czym powoli oddalającej się, ukazując gębę Lemmy'ego. Reżyser wyeksponował tu to, co najbrzydsze w wokaliście: odstające uszy, wory pod oczami, bąble na lewym policzku, szeroki kinol. Ale genialnie za to Kilmister odtworzył rolę seryjnego zabójcy, cedząc słowa nienawiści. W końcówce skupia się operator kamery na krześle elektrycznym, które gdzieś obok "obiecuje" zbawienie udręczonemu człowiekowi. W teledysku pojawia się coś, czego nie było w wersji studyjnej - zgrzyty zwiastujące zwarcia elektryczne.
W roli teledysku jest zaprezentowana także piosenka "We Are Motorhead"; została ona wycięta z koncertu dostępnego wcześniej na DVD "Boneshaker" (2001). Kiedy opisywałem tamto wydawnictwo, zwróciłem uwagę na to, że ten utwór nagrany został właśnie jak teledysk. No i proszę - oto jest. Po więcej informacji odsyłam do tamtej recenzji.
Napisy do płyty DVD przygotowano aż w 6 językach: zadowoleni będą Włosi, Francuzi, Anglicy, Szwedzi, Hiszpanie i Niemcy, a Polacy będą smutni, bo jak zawsze poszkodowani. No ale z drugiej strony, skoro i tak nie kupią tej płyty, to po co wytwórnia ma się starać.
Płyta "Inferno" została przyjęta bardzo dobrze, w Niemczech uplasowała się w pierwszej dziesiątce najchętniej kupowanych albumów. Tradycyjnie Motorhead ruszyli w trasę, podczas której trzeci raz w historii dotarł do Polski. Koncert odbył się 13 czerwca 2006 roku ponownie w warszawskiej "Stodole" za cenę 125 zł. Bez supportu. Relację poczytajcie sobie tutaj. Podczas koncertów na europejskich festiwalach Lemmy doznał urazu stopy. Artysta zlekceważył problem, aczkolwiek chodziło raczej o to, by nie zawieść fanów odwołanymi występami. Doszło do infekcji, która nieleczona mogła narazić go na amputację. Lemmy wrócił za namową lekarzy do domu i tam porządnie się wykurował.