- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "Aftershock"
21. studyjny album zespołu Motorhead ukazał się 18 października 2013 roku w Niemczech, 21 października w pozostałych krajach europejskich i dzień później - po drugiej stronie Atlantyku. Od czasu wydania poprzedniej płyty - "The World Is Yours" (2010) - minęły trzy lata i po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat ta solidna i kapitalnie naoliwiona maszyna zwyczajnie się zacięła. Nie oznacza to, że w tym czasie nic się nie działo w obozie Motorhead - wprost przeciwnie: wydane zostały dwie części DVD "The World Is Ours" (2011 - 2012), zespół zagrał imponującą liczbę koncertów, no i w końcu Lemmy'ego dopadła starość (z powodu złego stanu zdrowia Motorhead nie mógł dokończyć koncertu podczas tegorocznego festiwalu "Wacken Open Air", a jesienną trasę po Wielkiej Brytanii i Niemczech przesunięto na luty i marzec).
No, ale jest - płyta "Aftershock" trafiła do sklepów w następujących wersjach: zwyczajne CD, CD w tekturowym pudełku, płyta gramofonowa (podwójne LP) i coś, co się zwie D2C version (ale o co tu chodzi - nie mam pojęcia). Podstawą niniejszego opisu jest digipack z elegancko wytłoczonymi literami w nazwie kapeli i tytule. Szkoda, że wydawca nic więcej nie dodał w tej "ulepszonej" wersji; nie zdziwi mnie, jak za pół roku ogłoszona zostanie "wypasiona" odmiana z dodatkowym krążkiem DVD, jak to miało miejsce kilka lat temu przy "Inferno" (2004). Nad produkcją "Aftershock" czuwał Cameron Webb, rejestrowano go po kawałku - w "NGR Studios", "Sunset Sound", "Sound Factory" i "Maple Studios" w Kalifornii. Menedżerem był Todd Singerman, czyli niezawodny od 20 lat spec od załatwiania wszystkiego. Obrazek na okładkę machnął Terje Aspmo, Szwed norweskiego pochodzenia, który dotąd raczej projektował okładki do komiksu "Fantomen". I trzeba przyznać, że wywiązał się z zadania nielicho. Przede wszystkim po raz pierwszy od 13 lat jest to okładka typu epickiego: oczywiście centralnie umieszczony został Szablozęby z groźnie rozdziawioną paszczą, po jednej i drugiej stronie widzimy wraki pojazdów wojskowych, a w tle z mgły wyłania się jeszcze jeden czołg. Sprawa druga: pustynna sceneria wymusiła użycie jasnych pastelowych barw; jest to chyba najjaśniejsza z dotychczas wysmarowanych okładek Motorhead. Prawdę mówiąc trochę już mi się przejadły te funeralne kolory. Wkładka liczy 24 stronice, przygotowana została naprawdę starannie: oprócz tekstów wydrukowanych ładną wyraźną czcionką, ilustrowanych szkicami autorstwa samego Lemmy'ego, dostajemy panoramiczne zdjęcie członków zespołu w środku oraz podziękowania i informacje techniczne.
Kalendarium odczuć, związanych z kolejnymi przesłuchaniami tej płyty, przedstawia się następująco: kiedy w świat poszła informacja, że album będzie zawierał czternaście nowych kompozycji, byłem nastawiony sceptycznie (tyle jeszcze nie było nigdy); kiedy ujrzałem po raz pierwszy okładkę, pomyślałem, że może być dobrze; po pierwszym przesłuchaniu zapamiętałem trzy kawałki; po trzecim przesłuchaniu "Aftershock" już mi się podobał; po siódmym płyta wyraźnie rozdzielała się na dwie połowy (strona A i B); po jedenastym przesłuchaniu byłem gotowy do napisania recenzji. I choć wolę opisywać starsze wydawnictwa, kiedy kurz zdąży na nich osiąść, to myślę, że wypowiem się w miarę obiektywnie i - co ważniejsze - rzetelnie. A to cholernie trudna rzecz przy nowościach.
Wytwórnia UDR podsycała emocje epitetami w rodzaju "miażdżący", "olbrzymi", "mocarny"... W rzeczywistości dostajemy album łączący w sobie rock'n'roll, blues, metal i punk, czyli charakterystyczną dla Motorhead mieszaninę; ale tym razem będzie tu przewaga dwóch pierwszych komponentów. Przyjrzyjmy się najpierw umownej stronie A. "Heartbreaker" zaczyna się od jebnięcia w struny, a potem w szybkim tempie, mocarnym krokiem pędzą naprzód trzej chłopcy o sercach złamanych przez czarną rozpacz wywołaną przez bezsilność, apatię i zmieniający się świat. To typowy post-"Infernowy" utwór, idealny na początek płyty. Jego atutem jest refren zwieńczony wykrzyczanym w melodyjny sposób słowem "heartbreaker"; sam refren zaś to ambitny projekt dopisywania nowych słów do tej samej melodii i choć ów zabieg nie jest niczym nowym w muzyce Motorhead, to jednak mamy poczucie, że opowieść rozwija się linearnie w ramach schematu zwrotka - refren - zwrotka - refren. Pewnym ukłonem w stronę lat 80 jest krzykliwa solówka Campbella. Najbardziej niedopracowanym według mnie utworem z całej płyty jest "Coup De Grace", przypominający nieco swoją strukturą kawałek "Trigger" z płyty "Kiss Of Death" (2006). Myślę tu o niebanalnym melodyjnym refrenie, którego urok zaprzepaszczony został przez niepotrzebne dodanie dalszej części... No właśnie, jak to nazwać? Trzyczęściowy tekst piosenki wyraźnie podzielony został na symetryczne odcinki, w których osią wyznaczającą środek jest właśnie ten dwuwersowy refren. A można było zrobić z niego fajny most do jeszcze lepszego refrenu... Pierwszy z doskonałych utworów (dodajmy: nietypowych) kryje się pod numerem 3 - "Lost Woman Blues" to istotnie blues najwyższej próby, a jednocześnie blues wybitnie motorheadowy, ponury, z dużą domieszką brudu i jedynym w swoim rodzaju wokalem Lemmy'ego. Zupełnie inny to kawałek niż akustyczna kompozycja z harmonijkami wieńcząca płytę "Inferno" (2004). Świetnie narasta w "Bluesie zagubionej baby" dramaturgia: od powolnego śpiewu przy akompaniamencie sekcji rytmicznej oraz równorzędnej dla wokalu gitary Philipa, poprzez znakomite powtórzenia wybranych partii tekstu, aż do nagłego przyspieszenia, które następuje w trzeciej minucie i 10 sekundzie, i które trwa już do samego końca. "Meserszmit!" - tzn. chciałem powiedzieć "majstersztyk", co w sumie na jedno wychodzi.
Kolejne trzy utwory nic ciekawego nie wnoszą. "End Of Time" bez żadnej straty dla "Aftershock" można by było pominąć i dodać do jakiegoś singla. To utwór o średnim tempie, z dość jednostajnym riffem i refrenem, o którym się myśli: "już to kiedyś słyszałem". Ale na pewno fani Mikkey'a Dee będą oczarowani jego wyczynami, szczególnie grą na centralach. Wysokie obroty i rockandrollowa nuta pobrzmiewa w "Do You Believe", który charakteryzuje się tym, że ma tylko dwie zwrotki - długą i krótką; przedzielone zostały fajną solówką w starym stylu. W warstwie tekstowej jest to (która już z kolei?) pochwała "kręcącego niczym tajfun" rock and rolla. Nawet niezły, aczkolwiek na tle reszty pozostający raczej w tyle jest ciężki "Death Machine". Warta uwagi jest tu szczególnie współpraca między instrumentami strunowymi - gitara "bierze odpowiedzialność" za zwrotki, bas - za refreny. W tym najkrótszym na płycie numerze (2:36) Lemmy opowiada o poszukiwaniu resztek człowieczeństwa w odhumanizowanym świecie symbolizowanym przez maszynę śmierci. Sentymentalny "Dust And Glass" to drugi z wolnych numerów na "Aftershock". Choć wyraźnie ustępuje bluesowemu "Lost Woman Blues", to jednak jest niezbędny - właśnie w tym momencie płyty, by trochę ją "rozluźnić". Opiera się w głównej mierze na basowym podkładzie, płynie wolno, a w chwili, gdy zegar wskaże minutę i trzydzieści sekund, następuje solówka znacznie ożywiająca cały utwór. A po niej powrót do pierwotnego schematu.
Umownie nazwana strona B to już motorheadowa jazda po poręczach. Tu każdy utwór jest zajebisty, pełen ognia i specyficznego dla trzyosobowej grupy brzmienia. Jak choćby zabójczy "Going To Mexico" - brat, ale raczej nie bliźniak, utworu "Going To Brazil" z płytki "1916" (1991). Wyróżnia się toczącym riffem basowym i mocną perkusją w zwrotkach oraz rockandrollową szarpaniną w refrenie. Zaś solówka Campbella należy do najbardziej udanych na płycie. "Silence When You Speak To Me" zastępuje utwór "groźny", którego na tym albumie nie ma - tzn. najbliżej mu do tego miana z powodu "rwanego" riffu zagranego w niskiej tonacji. Jednocześnie jest to chyba najlepszy kawałek na "Aftershock", bowiem kompozytorzy świetnie zsynchronizowali "ponure" zwrotki z podniosłym i melodyjnym refrenem. A to wszystko upiększa kolejna znakomita solówka gitarowa. Mocny wstęp ma "Crying Shame", ale już po chwili słyszymy cudowne rockandrollowe dźwięki, takie z okolic "Bastards" (1993), gdzie w tle pobrzmiewa pianinko lub coś podobnego z czarno-białymi klawiszami. We wkładce nie ma informacji o dodatkowym instrumencie, a jest on na tyle dyskretny, że początkowo nie miałem pewności, czy w ogóle go słyszę. A przecież można go było bardziej wyeksponować i dodać trąbki lub inny zwariowany instrument, i zrobić taki rock'n'roll, że wprawiłby on latarnię uliczną w kołysanie.
Kiedy Kilmister zaczyna snuć historie o kobietach fatalnych (a robi to nader często), to czyni to z pozycji znawcy tematu: "Queen Of The Damned" to opowieść o damie z wytatuowaną różą i ostrych jak brzytwy pazurach, która niczego innego w życiu nie pragnie, jak tylko zemsty. To kiepska sprawa spotkać się z Królową Potępionych. Muzycznie dostajemy kawałek z rockowym pazurem, w którym instrumenty ścigają się ze sobą, by nadążyć za motywem przewodnim. Drugi najlepszy na "Aftershock" utwór nazwany został "Knife", co przetłumaczymy jako "Nóż". Ogólnie rzecz biorąc jest to kolejny rockandrollowy, wybuchowy, nabuzowany, tłusty, porywający, energetyczny, ostry, rozgrzany, wyjebany, barowy, hardy, głośny, pokręcony, energetyczny (już było?), fruwający kawałek, w którym dzieje się tak wiele, że dałoby się z niego zrobić dwa oddzielne utwory. Słyszymy tu bowiem ze cztery różne układy muzyczne, które niekoniecznie się uzupełniają, a jednak w przedziwny sposób pasują do siebie, tworząc ten niezwykły i porywający numer. Niemal z marszu (jeszcze się dobrze nie skończył "Knife", a już rozbrzmiewa następny "Keep Your Powder Dry") wchodzi dla odmiany wyrazisty riff, który zdominuje utwór trzynasty. W tym rondlu też bulgocze rockandrollowa zupa - Lemmy świetnie czuje się w repertuarze, który wypływa wprost z jego serducha. Tu ani jedna nuta nie jest udawana, ani jedno słowo w tekście nie jest chybione. Album "Aftershock" wieńczy superszybki "Paralyzed", który jest jak głośnik nastawiony na pełną moc, jak mercedes stuningowany przez AMG, jak Uma Thurman w "Kill Bill", jak TGV na francuskich torach. "Paralyzed" to kropka postawiona nad "i" - informacja dla niedowiarków, którzy widzieliby zespół na muzycznej emeryturze. Nic z tego, kochasie. Będziecie musieli odłożyć na bok swoje pobożne życzenie. Ha!
W charakterze singla promującego nowe wydawnictwo upubliczniono 24 września za pośrednictwem serwisu "Rolling Stone" kawałek "Crying Shame", a kilkanaście dni później - "Queen Of The Damned". Nakręcono też teledysk do utworu "Heartbreaker"; fragmenty z koncertu poprzecinane zostały animowanymi wstawkami zaczerpniętymi ze szkiców Lemmy'ego.
Słychać tu wyraźniej niż na innych płytach, że Lemmy nie śpiewa już tak mocnym głosem, jak kiedyś, że doskwiera mu starcze seplenienie, na które nie ma się wpływu. Z jednej strony to przeszkadza, ale z drugiej - dodaje pewnego uroku. Wokal Lemmy'ego ceniony jest głównie za "żwirowatą" barwę, a tej Kilmister nigdy nie straci, choćby śpiewał do dziewięćdziesiątki. Duży wkład w "Aftershock" wniósł Mikkey Dee - on naprawdę gra tu jak natchniony. Nic dziwnego, że chce brać udział w projektach pobocznych (Nordic Beast), skoro roznosi go energia i multum pomysłów. A "Phil Campbell z pełnymi wrażliwości partiami radzi sobie równie dobrze jak z czadzeniem" ("Teraz Rock" 2013, nr 11).
Kilmister zadedykował ten album od siebie czterem osobom: dwóch pierwszych przedstawiać nie trzeba - to Ronnie James Dio i Jeff Hannemann. Nie wiem, kto to Patricia Walker (być może przyrodnia siostra Lemmy'ego). Ostatnia postać to John "Charger" Surridge z Hells Angels Motorcycle Club.
Czternaście utworów trwa dokładnie 47 minut. Nie brakuje tu świetnych pomysłów i rozwiązań aranżacyjnych, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że jest to płyta zachowawcza. Czasem zabrakło odwagi, by dać się ponieść fantazji. Liczyłem na album w typie ostatnich krążków z Wurzelem, ale to nie ta liga. A zatem ocena końcowa: z pewnością "Aftershock" jest lepszy niż dwie ostatnie płyty, chyba też o jeden punkt lepszy od "Kiss Of Death", na pewno dorównuje "Inferno" i "Overnight Sensation", ale czy przewyższa? Każda z tych płyt jest inna, ale wszystkie łączy fenomenalna wrażliwość artystyczna. Tamte wydawnictwa są równiejsze kompozycyjnie. Strona A "Aftershock" posiada kilka wpadek, za to strona B nadrabia to z nawiązką. Wydaje się, że ocena niższa niż 8 byłaby krzywdząca, a wyższa niż 8 byłaby niewspółmierna.
Mam nadzieję, że tak, jak doczekałem nowego krążka, tak też doczekam się koncertu w Berlinie (2 marca) promującego to wydawnictwo. Bo dopiero na żywo to będzie zajebista muzyka!
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Vader "Tibi Et Igni"
- autor: Megakruk
Behemoth "The Satanist"
- autor: Megakruk
Deicide "In The Minds Of Evil"
- autor: Megakruk