- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Motorhead "1916"
W historii Motorhead można wyodrębnić dwa lub trzy wyraźnie odznaczające się okresy. Podział na trzy okresy wyglądałby następująco: 1975 - 1983 (od początku do rozpadu klasycznego składu), 1984 - 1995 (skład czteroosobowy), 1996 - teraz (skład trzyosobowy). Mówiąc natomiast o podziale na dwie epoki, to za cezurę przyjmiemy tu rok 1991, kiedy to pojawiła się płyta "1916" - płyta nowatorska, inna niż wszystko, co dotąd nagrał ten brytyjski band. Nastąpiła wówczas taka zmiana jakościowa, jak pomiędzy debiutem a albumem "Overkill". Cechą charakterystyczną albumów nagranych po 1991 roku jest to, że na każdym (lub prawie na każdym) będzie pojawiał się jeden utwór nietypowy i jeden "groźny". Na omawianym krążku nietypowych utworów - o czym za chwilę przeczytacie - jest więcej, lecz gdybym ja miał wybierać, to byłyby to odpowiednio "1916" i "Nightmare / The Dreamtime". Wprawdzie już na poprzedniej płycie były takie dzieła (nietypowy był utwór "All For You", a "groźny" - "Traitor"), lecz dopiero teraz zaczęły być tworzone "programowo".
Pomiędzy ostatnią płytą studyjną ("Rock'N'Roll") a wydanym 2 lutego 1991 roku krążkiem "1916" nastąpiła najdłuższa w historii grypy przerwa, trwająca trzy i pół roku. Zespół wykorzystał ją na uporządkowanie wielu spraw: nastąpiła zmiana menedżera (za radą Burstona został nim Phil Garson), nastąpiła zmiana wytwórni płytowej; tym razem była to duża amerykańska firma Sony, a w zasadzie jej oddział WTG, który - według słów Kilmistera - powołany został tylko po to, by koncern matka mógł odpisywać straty od podatku. Lemmy zmienił w 1990 roku miejsce zamieszkania - na stałe przeprowadził się do Hollywood. Chciał w ten sposób być bliżej nowej wytwórni płytowej, by z bliska patrzeć na łapska ludzi, którzy z oczywistych względów nie mogli rozumieć idei Motorhead. Wielu angielskich fanów nie mogło darować Lemmy'emu tej decyzji, traktując ją niemal jak zdradę interesów narodowych.
Pierwsze numery z myślą o nowej płycie powstały jeszcze w Anglii; są to te utwory, które we wkładce oznaczono asteryskiem i których producentem był Ed Stasium: "No Voices In The Sky", "Going To Brazil" i "Love Me Forever". Źle skończył Stasium, ale na własne życzenie; wylany został za to, że bez wiedzy zespołu dogrywał do gotowych numerów przeszkadzajki, tamburyny i inne gówna. Zastąpił go Peter Solley, z którym dokończono nagrywanie płyty w USA. Wiele kłopotów było z projektem graficznym okładki, wytwórnia przedstawiała pomysły tak żałosne, że wszystkie lądowały w koszu. Ostatecznie powierzono projekt osobom z zewnątrz: za rysunek frontowy - jeden z najbardziej udanych w dziejach - odpowiadał Craig Nelson, a za szkicowane ujęcia profili muzyków z tylnej części - Toni Hanzon. Snaggletooth w spiczastym hełmie tkwi w kole wypełnionym flagami, tam też wojenne rekwizyty z czasów I wojny światowej - to dobre odzwierciedlenie tytułu.
"The One To Sing The Blues" to kawałek wybrany na singiel (ukazał się 24 grudnia 1990), który zatytułowany został "It's Almost... 1916" i zawierał także "I'm So Bad (Baby I Don't Care)" oraz wywiad z Kilmisterem. Tylko w UK krążył singiel zatytułowany "The One To Sing The Blues" wraz z dodatkowo nagranymi utworami - "Dead Man's Hand" i "Eagle Rock". Dziś są to rzeczy nieosiągalne i wypada nam tylko czekać na reedycję "1916", kiedy to być może znajdą się one w bonusach. "The One To Sing The Blues" zaczyna się "overkillowo" - od serii uderzeń po półkotłach, a dalej pojawia się rwany riff, który od razu pozwala z uśmiechem na pysku skonstatować: "O tak, to właśnie Motorhead!" Motorhead, czyli rock and roll, bo pierwszy numer jest bardzo rockandrollowy, choć w tytule przekornie pada słówko "blues". Jest więc szybko, chwili wytchnienia nie daje ani refren, ani krótka solówka. Trwająca nieco ponad trzy minuty kompozycja jest bardzo zwarta, jedynie w końcówce, szalenie rozbuchanej, następuje pewne rozprzężenie muzyczne. Niemal bez chwili przystanku Motorheadzi szturmują słuchacza drugim utworem - "I'm So Bad (Baby I Don't Care)". Rolę przewodnią bierze na siebie Campbell, a po chwili cała czwórka rusza na przetarty szlak. Jest to jeden z największych hitów tego zespołu w ogóle, bo oprócz zakrawającego na czarny brytyjski humor autotematycznego tekstu o gwiazdorze rocka, który jest zepsuty do szpiku kości, ma też doskonały motyw muzyczny, w którym fraza główna kończy się swego rodzaju podbiciem. Najfajniejsze jednak jest to, że kiedy Lemmy zbliża się do końcowej partii refrenu, to na czas artykułowania słów "I'm so bad baby I don't care" wyłącza się muzyka. Głos "łajdaka" staje się wtedy najistotniejszy i jego deklaracja nabiera szczególnych rumieńców.
Potencjalnym hitem powinien stać się także "No Voices In The Sky", a jednak jest to numer nieco zapomniany i właściwie nie wiadomo dlaczego. Ma przecież świetną melodię, znakomity refren, który na koncertach fani mogliby odśpiewywać w całości, naprawdę dobre solo na gitarze. Za to następny "Going To Brazil", utwór krótki, ale energetycznie tak kaloryczny, jak brytyjska wołowina, ma status wielkiego przeboju. Powstał on pod wrażeniem pierwszej wizyty kapeli w Ameryce Południowej, gdzie skrajny przepych mieszał się z totalnym ubóstwem. Jest to apoteoza dobrej zabawy wyrażona nie tylko interesującym tekstem (opowiedzianym z perspektywy pasażera 747), ale szczególnie muzyką, szybką i wesołą - luzackim rock and rollem.
"Nightmare / The Dreamtime" wyłania się nagle z nicości: Lemmy coś tam bełkocze, a potem na pierwszy plan wysuwa się niepokojący motyw gitarowy, podbijany w tle "głuchymi" bębnami. Tło - to kolejna nowość - wygenerowane zostało syntezatorowo. Kiedy Kilmister zaczyna śpiewać pierwszą zwrotkę, słuchacz od razu wychwytuje ten specyficzny hipnotyzujący nastrój, przejawiający się w tym, że wokal ma "metaliczną" (przetworzoną) barwę; przy okazji zauważmy, iż Lemmy nigdy wcześniej nie śpiewał tak wolno i tak wyraźnie (można tu wręcz wychwycić pojedyncze głoski - posłuchajcie jeno tejże frazy: "Soft flesz and razor blades, Golgotha, ace of spades"). Główny motyw towarzyszy całej kompozycji, jest podkładem i pod zwrotki, i pod solówkę, pojawiającą się klasycznie po drugiej strofie. W przerwach pomiędzy zwrotkami słyszymy Lemmy'ego, który coś tam recytuje; podobno są to teksty piosenek puszczone od tyłu (sprytny ten, kto to wyłapał). I jak to u Motorhead, niby niewiele się tu dzieje, fani dźwięków progresywnych będą zniesmaczeni tym ubóstwem, a jednak nastrój tej kompozycji przytłacza takim balastem, że daremne próby wydostania się spod niego. Ten sam smutek, nawet egzystencjalne cierpienie, słychać w kolejnym eksperymencie - "Love Me Forever". Lemmy śpiewa tu już swoim naturalnym głosem o miłości na zabój, o miłości, która nie znosi kompromisów ("Love me or leave me, tell me no lies"). To pierwszy w historii Motorhead kawałek balladowy, a raczej półballadowy, bo w refrenie następuje totalne przyspieszenie. Głównym instrumentem jest tu gitara Campbella, która akompaniuje wokaliście w kolejnych zwrotkach, jednak w refrenie pozostałe instrumenty zgrabnie łączą się, by wytworzyć znakomity podkład muzyczny. Jest w tym kawałku taka "sabbathowa" potęga, ale też "motorheadowy" luz. Jako perkusista świetnie spisał się w tej kompozycji Taylor, a jako gitarzysta solowy - Wurzel. Grupa w przyszłości będzie kontynuowała ten nurt balladowy, nieczęsto, lecz z rewelacyjnym skutkiem.
Klasycznie rockandrollowy feeling ma siódmy w zestawie kawałek, zatytułowany "Angel City". W warstwie tekstowej wracamy do bezpretensjonalnej zabawy w stylu "głośno" i "bez zobowiązań". Tym razem areną szalonych wyczynów ("Skopię wam dupy, będę pluł kawałkami szkła / Wytłukę wszystkie lampy w waszych domach" - to tylko namiastka) jest Miasto Aniołów, czyli Los Angeles. Prócz specyficznego rockowego bujania przy użyciu standardowych instrumentów, w końcówce utworu pojawiają się saksofony, które nadają temu utworowi klimat szalonych lat sześćdziesiątych. "Make My Day" zaczyna się od narastającego sprzężenia, które cichnie wraz z wejściem pierwszego gitarzysty. Potem następuje typowe dla tej grupy przetaczanie się po jednym motywie muzycznym, po zwrotkach i refrenach - aż do kulminacyjnej długiej partii solowej, kończącej ten numer. "R.A.M.O.N.E.S." - hołd złożony legendarnej punkrockowej formacji z Nowego Jorku, która polubiła ten kawałek do tego stopnia, że był wykonywany przez nią na żywo w ostatnich latach działalności, a ponadto znalazł się na ich ostatniej płycie, "Adios Amigos" (1995), w edycji japońskiej. "One, two, three" - zagrzewający okrzyk Lemmy'ego stanowi wstęp do jednego z najbardziej rozpoznawalnych kawałków na płycie. "R.A.M.O.N.E.S." ma punkowe inklinacje: odpowiednią szybkość (choć w wersji demo był bardzo wolny!), surowe brzmienie, prościutkie riffy i jeszcze prostszy podkład perkusyjny, niepokorny tekst. Który to już raz Kilmister opiewa chwałę rock and rolla? Jednak tym razem czyni to inaczej. Tekst pełen jest niespodzianek leksykalnych, takich jak nietypowe powtórzenia ("New York City, N. Y. C."), dopowiedzenia ("Fuzz tone, hear'em go, hear'em go the radio"), dziwaczne neologizmy ("gabba gabba") czy kryptocytaty ("Go Johnny, go, go, go, go Tommy o-way-o"), a w refrenie zwraca na siebie uwagę dwukrotnie przeliterowana nazwa "R-A-M-O-N-E-S". Trwający zaledwie minutę i dwadzieścia pięć sekund utwór jest tak szybki, że panowie zrezygnowali nawet z solówki, co tak naprawdę też ma swoją wymowę artystyczną.
Nie zaskakuje niczym niezwykłym przedostatni na płycie "Shut You Down"; chciałoby się wręcz powiedzieć, że to stary dobry Motorhead. To także bardzo szybki kawałek z tekstem opowiadającym o porzuceniu laski, u której pojawił się paskudny zarost na gębie. Choć to tylko pretekst, bo tak naprawdę to od dawna im się nie układało. Największe zaskoczenie przygotował Kilmister (bo to jego autorska kompozycja) na koniec - utwór tytułowy wykonany został tylko przy użyciu bębnów i wiolonczeli (gościnnie zagrał facet nazwiskiem James Hoskins). Ciągnie się on powoli, wręcz monotonnie, lecz ma w sobie wielką siłę oddziaływania, a to za sprawą wokalisty, który śpiewa bardzo emocjonalnie, przejmująco, o bardzo poruszających sprawach. Tematem jest bitwa nad Sommą, kiedy to jednego dnia Niemcy wytłukli 19 tys. Anglików. Tekst został napisany z perspektywy jednego z tych 19 tys., który poszedł na front z przyjacielem, by tam rozstać się z życiem; choć obaj mieli tylko po 16 lat, to - jak śpiewa Lemmy - rok na froncie ciągnie się w nieskończoność. W swojej autobiografii wspomina, że dostał kiedyś list od dzieciaka, który puścił "1916" dziadkowi (uczestnikowi tejże kampanii) i starzec przepłakał cały kawałek. "To wspaniały komplement, ale nie cieszy mnie sprawianie przykrości tym ludziom. Z drugiej strony, stało się przecież coś absolutnie niesamowitego. Udało mi się cofnąć czas i wzruszyć kogoś, kto tego wszystkiego naprawdę doświadczył" ("Biała Gorączka", Poznań 2007). Zespół na żywo nigdy tego utworu nie grał, bo do tego potrzebna byłaby absolutna cisza.
Są opinie, że ta płyta podoba się nawet osobom, które na co dzień nie trawią Motorhead. Łatwo to wytłumaczyć: o takim stanie rzeczy decyduje różnorodność (obok kawałków czadowych mamy ewidentne przeboje, zaś żaden numer nie jest podobny do poprzedniego) i nowatorstwo (czegoś podobnego Motorhead nigdy przedtem nie napisał i choć od tej pory eksperymenty będą pojawiać się regularnie, to już nigdy zespół nie zdobędzie takiego uznania). "1916" to zupełnie nowa jakość w muzyce Motorhead: utwory takie jak "Nightmare / The Dreamtime", "Love Me Forever", "Angel City", "1916" to ewidentny progres. Przez kilka następnych lat muzycy będą podążać ścieżką wyznaczoną przez ten album i dopiero u progu nowego milenium nastąpi powrót do korzeni, choć do końca pozytywnie rozumianej przebojowości się nie wyrzekną.
Jest jeszcze jedna sprawa, o której w sumie nie warto pisać, ale skoro już zacząłem... Płyta "1916" otrzymała nominację do nagrody Grammy, jednak Motorheadzi przegrali z Metalliką i ich "Black Albumem". Dla Lemmy'ego cała ta ceremonia była jednym wielkim nieporozumieniem.
We wkładce czytamy następujący slogan reklamowy: "This album is ozone hostile". Nie wiem, czy album niszczy warstwę ozonową, ale na pewno niszczył konkurencję w 1991 roku. A niniejsza recenzja zniszczy nawet najbardziej wytrwałych metalowców zaglądających na rockmetal.pl.
Wcześniej wiedziałem, że wyszedł ale jakoś nie było okazji posłuchać. Płytę kupiłem później.
W każdym razie zajarałem się wówczas dwoma utworami: No Voices In The Sky i Nightmare/The Dreamtime.
Album świetny, świetne są tu gitary, słychać inspiracje Hawkwind, a że uwielbiam i tych i tych, więc do dziś są oni dla mnie kultem ikonami muzyki szeroko rozumianego heavy.
Zajebioza totalna, i nawet tych brakujących 2-óch utworów do szczęścia nie potrzeba.
Perfekcyjna rozdziałka między okresem rock'n'rollowym a metalowym.
Teraz tylko muszę dorwać gramofon ,pasujący do mojej wieży i kupić vinyl 1916.....
,,Płyta życia?"
Po tych niemal 10 latach...... Zdecydowanie tak.
Nie paranoid, master od puppets, czy debiut karmazynowego króla, tylko najdziwniejsza płyta motorów jaką nagrali...eh nawet sobie zgrałem te muzę,na kasetę magnetofonową aby mieć czego słuchać ,jeśli kupi się kiedyś auto z odpowiednim odtwarzaczem.
Cudo i tyle.