- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: MORDY "Normal Forma"
"Mordy" to zespół już niemłody. W składzie właściwie niezmienionym gra od roku 1993. Muzycy z niezłym stażem, obyci w świecie polskiej estrady rockowej, od lat aktywni, uczestniczący w innych projektach. Koncerty, trasy, wywiady, programy w tiwaju, wydane płyty, te sprawy. Jeżeli jednak wiek zespołu liczyć ilością wystąpień publicznych, to mamy do czynienia z formacją hmm... może już nie raczkującą, ale na pewno nie bardziej niż ząbkującą.
Granie przez tyle lat niechybnie wyzwoli w końcu przymus uwiecznienia poniesionego wysiłku, nawet u takich leniwców. Podziwiać należy zespół, który organizuje próby raz na miesiąc, a w ciągu roku płodzi dwa utwory - ale w końcu i "Mordy" poczuły ciśnienie. Nastąpiły poruszenia płynnej magmy, wyzwoliła się energia kinetyczna, zawirowało w czasoprzestrzeni - muzyka została zarejestrowana. Chłopaki poszli z materiałem tu i ówdzie, aż w końcu... Nie, nie wymienię nazwy wytwórni - najważniejsze, że data wydania płyty jest bardzo bliska.
Strych przychodni lekarskiej jako miejsce prób nie pozostaje bez wpływu na powstającą muzykę. Pewna sterylność dźwięku to niekoniecznie wada. Tak jest i tutaj. Wszyscy słuchaliśmy różnych Joy Division, The Doors, Nirvany. Niektórzy z nas jeszcze jakichś Jesus Lizard, Savage Republic, P.J. Harvey lub Big Youth. Później wszystko nam się pomieszało w głowach. Kto by spamiętał te setki nazw, tytułów, komu by się chciało wiecznie ubierać się na czarno i nosić długie włosy. Nie ma co porównywać. Nawet nie chce mi się wysilać. Ze stwierdzeń typu syntetyzującego nasuwa mi się jedno - pomimo pewnej robotniczej motoryczności, jest w muzyce zespołu dużo takiego "bezmyślnego zamyślenia". Tak jak wtedy, gdy ktoś nas zapyta: "o czym myślisz" - a my, powoli odczuwając zdumienie ze swojego stanu odpowiemy: "o niczym".
Weźmy taki na przykład "Sztuka 45 albo Gwiazda nie ma szczęścia" - pod tym tytułem, na pewno wiele mówiącym muzykom (mi niestety niewiele), a przydługim, kryje się przestrzenny trans z ciekawą miksturą wokalizy i gitarodelayowego klimacenia. Na koncertach na pewno sprzyja osiągnięciu rytmicznej ekstazy. Polecam. W miły nastrój wprawia również utwór "Canto de Cao". Melorecytacja w dość egzotycznym dla muzyki rockowej języku - hiszpańskim - jest tu "smaczkiem". Porównania są mordercą sztuki, ale tutaj z rozkoszą palnę to jedno: "The Gift" z niezapomnianej płyty "White Light / White Heat" zespołu The Velvet Underground, o cześć mu i chwała. Nie mam nic przeciwko takim podobieństwom, zwłaszcza że nie jest ono zbyt nachalne - chodzi o podobny zabieg stylistyczny, a nie podobieństwo nastrojów.
Mroczniej robi się przy "Mordy jest krasne". Tytuł kojarzy się z "Pust wsjegda budzjet sonce" (kto pamięta słynny hymn radzieckich hipisów?). Sielankowo? Bynajmniej - oto złowróżbna zapowiedź końca świata. Wbrew pozorom zadumania, dźwięki mówią: "memento mori". Nie muszą krzyczeć. Kto chce, ten usłyszy.
Jeszcze inaczej jest podczas "Urywków z morza" i "W sercu Słońca". Kształty dźwiękowej masy ulegają zaostrzeniu, poziom energii wzrasta. Jest zgrzyt, jest w miarę nowocześnie rockowo, ale bez przesady. Po prostu jest dobrze - tak powinien wyglądać utwór rockowy.
Są i słabsze momenty. Chodziło tu chyba o oddanie klimatu zwałki, jaką często można obserwować na próbach zespołów rockowych, zwłaszcza w ich końcówce. Zjawisko jest powszechne i polega krótko mówiąc na tym, że chyląca się ku końcowi próba nagle traci swój cel, jakim jest doskonalenie materii dźwiękowej, i z instrumentów zaczynają się wydobywać coraz to bardziej nieskładne i fałszujące dźwięki. Zaczyna się wygłup, zwałka, zjazd. Ktoś wali uparcie w jeden bęben, ktoś rozstraja gitarę albo gra melodię znanego utworu disco polo, ktoś drze się do mikrofonu w zaimprowizowanym, zaangażowanym politycznie wokalu... Chwile takie mają swój urok, głównie dzięki spontaniczności jaka im towarzyszy, a efekt potrafi być interesujący. Niestety, problem zaczyna się, gdy próbuje się to samo zarejestrować w studiu nagraniowym. Niby te same rzęchy, ten sam luz blus, jaja jak berety - ale coś nie gra. Brak jakiejś spontaniczności, słychać raczej skrępowanie, jakie rodzi powaga i sterylność studia. Z niby wesołego jajcowania zieje nudą i żenadą. Niestety, tym właśnie wirusem został brutalnie zaatakowany utwór "Rege Mordy". Więcej batów? Proszę bardzo: "Psi" - mało ekscytująca jazda, okraszona niespecjalnie dojrzałym tekstem, wyśpiewana niezbyt interesująco brzmiącym głosem, raczej nieciekawa. "Cowboyski" może trochę lepiej - tu i ówdzie klimat Savage Republic. Jeszcze bardziej Savage jest "Coffee et Ti", tyle że w bardziej dzikim wydaniu. Pierwsze dwa utwory. Nuda. Ani to energetyczne (kwestia nagrania? Oby), ani nastrojowe (szkoda), ani zaangażowane (politycy to ..., zjada cię system, biada Babilonowi), ani wirtuozerskie (Malmsteen, te sprawy), ani... Wystarczy.
Z kilkudziesięciu minut muzyki wyszukałem sobie swoją małą perełkę. Mowa tu o "Papierowej śwince" - instrumentalnej wstawce ni to onirycznej, ni to lekko niespokojnej, jak muzyka towarzysząca pierwszym oznakom zbliżającej się grozy w telewizyjnym horrorze. Tak czy siak - intrygującej. Jest w tym klimat. Jest nastrój. Jest wyobraźnia. Jest dobra jakość. Nie wiem, czy panowie muzycy zgodziliby się ze mną, ale następnym razem zdecydowanie radziłbym pójść w tym kierunku - tam widzę światłość, tam jest przyszłość. Ja rozumiem, że ktoś z głębi duszy swej punkrockowej pragnie czasem zrobić dużo hałasu. Mamy jednak już swoje lata, czas trochę ostygnąć. Na zakrzepłej lawie niegdyś grzmiącego i plującego Wezuwiusza rosną kwiatki, można się tam położyć i popatrzyć na łodyżki falujące na wietrze. Przyjemny widok, mówię wam. Więc proszę niczego się nie bać.
Proszę Państwa, ja nie mówię, że mamy tu do czynienia z dziełem wiekopomnym. Ja nie mówię, że nie ma momentów lepszych i gorszych. Ja tylko mówię, że warto posłuchać. Zawsze warto posłuchać, co ktoś ma do powiedzenia, jeżeli jest to jego własne zdanie. Jeżeli ktoś powtarza coś po innych, to zawsze lepiej dotrzeć do źródła. Tak się jakoś przykro składa, że w polskim rocku dominuje muzyka z drugiej ręki. Nasz kraj to taki rockowy komis, sklep second hand z Koziej Wólki, gdzie nad wejściem odblaskowymi literami jest napisane dumnie: "artykuły pochodzenia zagranicznego". W przypadku produkcji zespołu "Mordy" możemy być spokojni. Nie poczerwienieje nikt z zażenowania, nie buchnie kpiącym śmiechem, nie wyłapie riffu jakoś tak dziwnie znajomo brzmiącego od czasu ostatnich kilku posiedzeń przed MTV. "Kupuj tylko towary pochodzenia krajowego", głosił slogan pewnej partii politycznej. Nie. Bez przesady. Strzeż się podróbek - to moja rada.
Materiały dotyczące zespołu
- MORDY