- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Morbid Angel "Illud Divinum Insanus"
Już na wstępie zaznaczam, że od dawna nie jestem wielkim fanem death metalu, co dla wielu z Was może oznaczać, że nie powinienem się wypowiadać na jego temat. Był jednak moment w moim życiu (fakt, dawno temu), kiedy bardzo kręciły mnie te klimaty, słuchałem właściwie wszystkiego z tego nurtu. Później mi przeszło, moje zainteresowania muzyczne zaczęły oscylować wokół lżejszego grania, ale większość deathowej klasyki zdążyłem poznać. Teraz praktycznie nie słucham tej muzy, ale ciągle uważam za kultowe trzy kapele. Te zespoły to Death, Vader i Morbid Angel. Niekoniecznie w tej kolejności. To są (i były - w przypadku Death) naprawdę świetne grupy, nie bezsensowne łojenie, ale przemyślany w każdym calu hałas. Death już nowej płyty nie nagra, Vader i Morbid wydały swoje ostatnie albumy mniej więcej w tym samym czasie w 2011 roku. "Welcome To The Morbid (nomen omen) Reich" Vadera zostało tu już dość szeroko opisane i skomentowane, nikt natomiast nie zajął się nowym krążkiem Morbid Angel. Drugim powodem napisania tej recenzji jest fakt, iż w tym samym 2011 roku (i to miesiąc wcześniej) światło dzienne ujrzał debiutancki album grupy Nader Sadek, w którym to zespole struny szarpie i śpiewa były frontman Morbidów Steve Tucker. Pozwoliłem sobie więc porównać oba albumy, gdyż, jak myślę, są ku temu podstawy. Za jakiś czas, mam nadzieję, będziecie mogli przeczytać, co myślę o tamtym krążku. A teraz o Morbidach.
Na nową płytę Amerykanie kazali czekać fanom bardzo długo, wszak ostatnim albumem Morbid Angel był "Heretic" z 2003 roku. Poprzeczka była postawiona wysoko, jak zwykle w przypadku powrotów po latach. Drugą sprawą, podnoszącą ciśnienie fanom, było to, że zespół miał nagrywać w klasycznym składzie (Vincent, Azagtoth, Sandoval). Niestety kontuzja wymusiła zmianę na stanowisku perkusisty i Pete'a zastąpił Tim Yeung, znany choćby z debiutanckiego krążka Hate Eternal (którego frontmanem jest były gitarzysta Morbidów Erik Rutan, jeden z producentów "Illud Divinum Insanus"). Skład uzupełnił Thor "Destructhor" Myhren znany z Zyklon. W tym zestawie personalnym Anioł nagrał płytę, która podzieliła słuchaczy - z przewagą tych niezadowolonych. Na krążku pojawiło się bowiem kilka eksperymentów stylistycznych, niespecjalnie pasujących do wcześniejszych dokonań chłopaków z Florydy. David Vincent bronił się wprawdzie w wywiadach, że podobne utwory zawsze pojawiały się na płytach zespołu, tyle że zawsze gdzieś na końcu listy, więc nie rzucały się w oczy. Coś w tym może być, ale kawałki, o których mówi lider kapeli, to zazwyczaj były raczej utwory instrumentalne, na "Illud..." mamy jednak regularne piosenki i trudno ich nie zauważyć.
Już początek daje do myślenia. "Too Extreme!" (symptomatyczny tytuł) to coś w rodzaju techno - deathu, utwór dość trudny do strawienia dla osoby przyzwyczajonej do zupełnie innego oblicza Morbid Angel. Dla mnie to faktycznie zbyt ekstremalne doświadczenie. Kolejnym dość nietypowym kawałkiem jest piąty na liście "I Am Morbid". Fajny, death'n'rollowy numer, z bujającym riffem i wokalem w stylu, bo ja wiem, Soilwork lub innego przedstawiciela skandynawskiego melodyjnego death metalu. Kawałek jest chwytliwy, co jeszcze podkreślają popisy solowe Treya, ale zupełnie nie w stylu Morbidów. Prawdziwe jaja zaczynają się jednak później. "Destructos vs. The Earth / Attack" to coś, co nazwałbym "morbid disco". Numer jest naprawdę tragiczny, beat w stylu, nie przymierzając, Pain, a do tego refren, który jest po prostu (niezamierzenie) śmieszny. No i jeszcze trwa to ponad siedem minut. Takiej piosenki autentycznie się nie spodziewałem, ale jak widać wszystko jest możliwe.
Jest takie powiedzenie, że kiedy myślisz, że dotknąłeś dna, ktoś potrafi zapukać od spodu. Świetnie pasuje do moich odczuć po przesłuchaniu kolejnego eksperymentalnego tworu, to jest "Radikult". Wyobrażacie sobie Morbid Angel jako połączenie punk rocka, Roba Zombie i Marylina Mansona? Cóż, ja też nie potrafiłem tego zrobić, aż do przesłuchania tego dzieła. Na koniec zostałem zmasakrowany techno - trance'owym łojeniem pt. "Profundis - Mea Culpa". Drugą część tytułu traktuję dosłownie, jako swego rodzaju "przepraszamy" w stronę starych fanów.
Teraz trochę pozytywów. Nie licząc tych wszystkich nietrafionych pomysłów, na płytce jest kilka solidnych deathowych kawałków. Mamy więc petardy w postaci choćby "Existo Vulgore", "Blades For Baal" czy "Nevermore" (ten ostatni jakby żywcem wyjęty z sesji nagraniowej "Domination"), przypominający konstrukcją utworu "Fall From Grace" (napisany przez Destructhora) "10 More Dead" czy potężny "Beauty Meets Beast" (świetne solo) i parę melodyjniejszych fragmentów w średnich tempach.
Nie będę czepiał się poziomu wykonawczego poszczególnych muzyków, wydaje mi się, że nie jest źle. Vincent ma już swoje lata, większość z nich zrywa gardło, trudno żeby jego wokal brzmiał tak, jak kiedyś. W deathmetalowych fragmentach jest nieźle, tam gdzie zespół postanowił eksperymentować brzmi jednak komicznie. Azagtoth zasuwa jak zwykle, myślę że dużo gorzej niż na płytach wypada ostatnio na koncertach. Poza tym zagrał na "Illud..." kilka naprawdę fajnych solówek (i to melodyjnych, nie jakieś tam popiskiwanie wajchą). Tim Yeung to oczywiście nie Sandoval, ale daje radę, a momentami jego gra jest imponująca. Destructhor napisał dwa najlepsze numery na krążku ("Blades For Baal" i "10 More Dead"), więc jego obecność również zaliczam na plus.
Problem zespołu tkwi gdzie indziej, mianowicie w chęci zaszokowania na siłę słuchacza.
Najnowsze dzieło Morbid Angel byłoby przeciętną deathmetalową płytą, nad którą przeszedłbym do porządku dziennego, gdyby nie tych kilka numerów, które ją absolutnie rujnują. Mam nadzieję, że kolejny krążek będzie już bardziej "kanoniczny". Przy okazji pozwolę sobie przywłaszczyć tekst z jednego z komentarzy, które znalazłem w internecie: jak do tej pory tytuły wszystkich albumów Morbid Angel rozpoczynają się kolejnymi literami alfabetu - liczę na to, że następny album nazwą "Just Kidding Guys".
Co do ostaniego Morbida, widzę, że zebrał cięgi (wyszedł już całkiem dawno temu z tego co pamiętam) bo goście spróbowali czegoś nowego. I dla mnie płyta jest znośna, a czasem dobra w miejscach gdzie jest coś nowego (I'm Morbid i Ridicult) a schodzi z poziomu tam gdzie Morbid próbuje na siłę wracać do starych oklepanych do bólu dupy patentów. Jeśli miałbym im coś zarzucic na tej płycie, to właśnie brak konsekwencji w tej "new way". Gdyby kawałki trzymały poziom dwóch wyżej wymienionych mogłaby to być płyta wybitna. Oczywiście nie dla ludzi zawieszonych na tym jak death brzmiał 20 lat temu, i rządających odgrzewania starych kotletów.
Co do reszty Twojej wypowiedzi - gdyby reszta albumu tak wyglądała jak te "eksperymentalne" kawałki, to może rozwiązaniem byłoby wypuszczenie materiału pod innym szyldem niż Morbid Angel? To zapewniłoby przynajmniej trochę bardziej obiektywny odbiór tej muzy. Co nie zmienia faktu, że dla mnie to słabe numery.
Tak Chuck Schuldiner to fenomen nad fenomenami, niesamoity to był talent z doskonałym warsztatem. Nie umniejsza to niektórym muzykom wcale, chocby Trey Azagthoth z MA, pzrecież to doskanały muzyk z wysokim poziomem umiejętności.
Poza tym Death był specyficzny, Chuck non stop szukał coraz bardziej doskonałych muzyków, on był tam moca napędzającą, podczas gdy w grupach MA, Vader moc napędzajaca to nie tylko gitarzyści ale też perkusiści: Pete Sandoval, Tim Yeung, Docent śp, czy Daray.
Poza tym nie tylko chodzi o umiejetności ale też i sam pierwiastek twórczy.
To co zrobił Death czy Morbid Angel (poza Possessed, Master i protopalastami tej muzy jak: Slayer, Kreator czy nawet King Diamond) jest tak samo ważne, w takim samym stopniu dla muzyki death metal. Zarówno jednej jak i drugi zespół wytyczył nowe tory tej muzyki, Vader co prawda nawiązuje do florydzkiego death metalu, mimo to ma swój doskonały styl, perfekcjonizm, efekt zniszczalności, poza tym jest w tym iskra doskonałego artyzmu najwyższych lotów.
Tak więc wypadkową największych tuzów death metalu nie są same umiejetności, a jeszcze wirtuozeria, magia, innowacyjność, profesjonalizm, wyjątkowosć, nieobliczalność, ponadczasowość
Zarówno jednen jak i drugi zespół (Death, Morbid Angel) wytyczył nowe tory tej muzyki, zaś Vader co prawda nawiązuje do florydzkiego death metalu, mimo to ma swój doskonały styl, perfekcjonizm, efekt zniszczalności, poza tym jest w tym iskra doskonałego artyzmu najwyższych lotów.
Tak więc wypadkową największych tuzów death metalu nie są same umiejętności, a jeszcze wirtuozeria, magia, innowacyjność, profesjonalizm, wyjątkowosć, nieobliczalność, ponadczasowość