- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Moonspell "Extinct"
Nie wiem, którędy przebiega cienka granica między dojrzewaniem a starzeniem się, ale chyba jedno i drugie w równych proporcjach zaczyna infekować moje muzyczne pragnienia. Po transformacji ustrojowej na poziomie "Sin/Pecado", wraz z innymi bardziej krewkimi fanami, zarzucałem muzykom Moonspell chorobę psychiczną z przemieszczeniem na ich własne genitalia. Po latach od wydania, i kilku kolejnych mieliznach płytowych, dochodzę do wniosku, że to świetny krążek. Choć bardzo cenię sobie tetryczne próby powrotów do własnego "ja" na "Memorial", "Night Eternal" czy pierwszym cd "Alpha Noire / Omega White", to wciąż oczekiwałem na wydawnictwo, które bez przewijania będę w stanie przesłuchać z zadowoleniem od początku do końca. Bez ziewania i silenia się na podniety, że chłopaki znów mają ciężkie gitary i w zasadzie niewiele więcej. Zresztą podobnie sprawa ma się z kolegami Moonspelli ze starej ekipy Century Media, ongiś produkującej swoje szlagiery pod czujnym okiem Waldemara Sorychty, a więc Tiamat i Samael. Świadom jestem, że już nigdy nie poczynią kolejnych "Wolfheartów", "Wildhoneyów" czy "Passagów". Zawsze nie do końca pasowały mi też te ich wszystkie muzyczne pseudo poszukiwania. Z drugiej strony próby powrotów do grania cięższego ostatecznie można było sprowadzić do opowiadania bajki o wiecznym męczeniu czerstwej (od dawna) buły. Brzmiało to może fajnie, ale za cholerę w tym graniu radości tworzenia i witalności znanych z początków karier tych gwiazdeczek metalu. Dałem sobie więc spokój z puryzmem, oczekując od nich po prostu bardzo dobrej muzyki. Takiej, która żyje, tętni, a nie tylko ściemnia, machając kikutem niczym postać ze świtu żywych trupów.
Na "Extinct" Fernando Ribeiro i spółka też dali sobie w końcu siana z przeginaniem w którymkolwiek kierunku. Udowadniają, że ani nie odpadły im jaja, ani tym bardziej nie zamierzają ścigać się ze swoją własną wilczo - wampiryczną legendą. Jest zarówno ciężko, metalowo, ale też zwiewnie i melodyjnie, na gotycko - rockową modłę. Nie samo to jednak stanowi o wartości tej płyty, a naprawdę porywające kompozycje. Pierwszy w internecie pojawił się kawałek "The Last Of Us", który można spokojnie umiejscowić w okolicach "Darkness And Hope" i takich hitów, jak "Nocturna". Oczywiście pojawiły się od razu głosy złośliwców, twierdzących że Fernando Ribeiro znów przestał ciągać do swojej trumny blade dziewuchy, woląc bezsennymi nocami miętolić kalkulator pod zapoconą pachą. Nie wiedzieć czemu, mi się spodobało, ale jak zespół zaprezentował "Breathe (Until We Are No More)", z hipnotyzującą gitarą i orientalnymi klawami, zahaczającymi nawet o "Daddy Cool" Boney M (5:00!!!), to już wiedziałem, że muszę to mieć. No i nie zawiodłem się. Zastanawiając się, czy "warto", nie kierujcie się broń lordzie kawałkiem tytułowym, który jeszcze jako tako chce pozapierdalać w klasycznych metalowych rytmach. Nie dość, że jest krzywdząco mało reprezentatywny dla całości, to jeszcze okraszony obrazkiem z najbrzydszymi kobietkami w historii klipów Moonspell i w konsekwencji może zniechęcać. "Extinct", jako płyta w ogóle, stoi bardziej klimatem i czystymi wokalizami, do których szybkie riffki pasują jak Glen Benton do Ruhanny.
Przede wszystkim roi się tutaj od orientalnych plam, greckich zagrywek, sitarów i takiej atmosferze jest podporządkowana w ogromnej większości praca gitar. Głównym atutem takiego "Medusalem" jest melodia w typie "Arabska noc, jak arabski dzień", tłoczona na gitarowym podkładzie, który milion razy powtarzały grubasy z niemieckiego Crematory. Do takiego kociołka chłopaki wrzucają jeszcze kobiecą melorecytację, chwytliwy refren, heavymetalowe sola i hit sal koncertowych gotowy. Nie jest to przy tym jakaś popelina. Nie czuć jakiegoś wymuszonego gwałtu na samym sobie. Słychać za to spontan miast chłodnej kalkulacji. Chwytającymi za serce majstersztykami emocji i budowania dramaturgii są z kolei podniosła pościelówa "Domina" i apokaliptyczna "Malignia", przy których taka "Luna" z "Memorial" była szczytem brutalności i braku kompromisu. Nie jest to przywara, a zaleta tych kompozycji, które rewelacyjnie budują klimat, zapadają w pamięć i - co najważniejsze - nie nużą banałami. Wypada jeszcze wyróżnić "The Future Is Dark", który do momentu wybrzmienia wokaliz Ribeiro mógłbym pomylić, z jednym ze szlagierów z "Wildhoney" lub bardziej "A Deeper Kind Of Slumber" Tiamat (oniryczny klimat, partie solowe gitary niczym w "Gaia" czy "Visionare") i kończący przedstawienie, dekadencki walczyk z sekcją dętą w tle - "La Baphomette".
Jeszcze słówko o oprawie graficznej. Jak ktoś będzie przechodził przypadkiem alejką w sklepie muzycznym, a dziwne to sklepy, bo płyt w nich jak na lekarstwo, za to więcej naczyń, widelców, bibelotów i innych pierdoletów, może przypadkowo odskoczyć, widząc okładkę nowej propozycji Portugalczyków z pokaleczonym, "okikuciałym" dziewczęciem w roli głównej, jakby tego było mało ozdobionym odwróconym krzyżem wyrżniętym na czułku. Jak widać jednak, nie taki diabeł straszny, ale czy przez to gorszy? Bynajmniej. Słucham "Extinct" już po raz kolejny i wciąż bez zmęczenia, zniechęcenia czy zwyczajnego wkurwienia. Co rusz odkrywam kolejne smaczki, nuty, melodie etc. Wszystko jest niewymuszone i na swoim miejscu. Współczynnik słuchalności i koncertowego potencjału równy 100%. Mi to wystarcza. Nie muszą już udawać, że potrafią czy chcą nagrywać kolejne "Under The Moonspell", czy "Wolfheart", lub mocować z eksperymentami, jak na "Sin/Pecado". Chłopaki stanęli mocno obiema stopami po każdej stronie barykady, przedzielającej ich twórczość, i zgarnęli cała pulę. Świetna, doskonale brzmiąca płyta. Na koniec jeszcze zdanie o autorze okładki "Extinct" - Spirosie Antoniou. Wszyscy kręcą kichawami, że znów on, że znów to samo... hmmm... jakby ktoś zawiązał mi oczy i zapuścił "Medusalem" czy "Breathe", doszedłbym do wniosku, że tylko obywatel Grecji byłby odpowiednim do zilustrowania tych dźwięków.
Wczoraj w Pilznie obejrzałem pierwszy w życiu koncert Moonspell i muszę przyznać, że wyrósłszy dosyć dawno z nastoletniej true nadymki, skonsumowałem go z prawdziwą przyjemnością.
Premierowe utwory nie odstają radykalnie od tych, które z nabożeństwem zapowiedziano, jako kanoniczne.
Wygląda na to, że czekają mnie korepetycje z Moonspella...
Aha, jako typowy, zamarynowany piwem metalowy Janusz ze skomplikowaną zaczeską, zatwierdzam tę recenzję do czytania przez pozostalych czlonków (?)Środkowoeuropejskiego Stowarzyszenia Metalowego Janusza.
W 1998 z klimatycznego grania ceniłem sobie Paradise Lost, Anathema, Tiamat i trochę mniej Type O Negative. Jakieś wampiryczne, gotyckie, moonspellowe dźwięki nie były w moich zainteresowaniach.
Moonspell i My Dying Bride odkryłem kilka lat później.
My Dying Bride prawie dołączył do wymienionych wielkich (mimo ich kilku wspaniałych albumów, to nie jest muzyka na co dzień). Moonspell uważam za bardzo ciekawy zespół, ale gotyk nie jest z mojej bajki. A przecież najlepsi są, gdy grają metal gotycki.
Extinct to miła dla ucha płyta, świetny wokal jak zwykle wiele dodaje na plus.