- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Moonlight "Yaishi"
Można śmiało powiedzieć, że nie opadły jeszcze emocje związane z przedostatnią teraz płytą "Floe", że muzyka na niej zawarta nadal zniewala wiele wrażliwych na piękno istotek. Jakoś trudno uwierzyć, że premiera tego dzieła miała miejsce ponad rok temu, a Moonlight w chwili obecnej powrócił na scenę z zupełnie nowym materiałem. Z materiałem, który według zapowiedzi ma wprowadzić w nieznane dotąd, dużo ostrzejsze obszary...
Ten zespół od zawsze odgrywał niezastąpiona rolę w moim muzycznym życiu, każda jego płyta nie tylko pokrywała się z moimi muzycznymi fascynacjami, lecz także wiernie odzwierciedlała uczucia, marzenia, myśli... Wszystko zaczęło się od debiutu "Kalpa Taru", każde kolejne płyty dopełniały ten stan, choć już nie potrafiły wstrząsnąć mną tak bardzo. Marzyło mi się, by Moonlight nagrał kiedyś album, który połączy atuty wszystkich swoich wydawnictw, album, który z jednej strony zaskoczy soczystym ciężarem, a z drugiej zauroczy doskonałym pięknem i poetycką subtelnością. Teraz bez wahania mogę powiedzieć, że moje oczekiwania się spełniły. "Yaishi" jest jak wulkan sprzecznych emocji, rozrzucanych po zakrętach chwiejnego życia. Faktycznie Światło Księżyca jeszcze nigdy nie świeciło z taką mocą, jeszcze nigdy nie brzmiało tak soczyście i czadowo ("Historia do Zapomnienia", "W końcu Naszych Dni"). Niektórzy doszukują się tu nawet nu tone'owych wątków... Cóż, może to i prawda, ale nie sposób nie dostrzec, że grupa jakkolwiek by nie brzmiała, z jakąkolwiek stylistyką by nie romansowała, nigdy nie traci swej tożsamości. Ale zaskakująca ciężkość to zaledwie jedna strona medalu. Bo na "Yaishi", poza najostrzejszymi w karierze fragmentami, znajdują się także kompozycje zaskakująco łagodne, w których na pierwszy plan wysuwają się subtelne klawisze, nieśmiała gitara i oczywiście poetycki głos Mai Konarskiej ("Ergo Sum", utwór nr 9). Mnóstwo w tej muzyce emocji, harmonii, mnóstwo sprzeczności i zaangażowania. Jest tu miejsce na niekonwencjonalną przebojowość ("Yaishi"), na zaspane piękno i słodycz poezji ("Ergo Sum", utwór nr 9), na smutek i silną próbę przezwyciężenia samotności ("Nic", "Meren Re (Rapsod)"), na elektroniczny eksperyment połączony z dobijającym ciężarem ("W końcu naszych dni"), na prawdziwy czad i nieokiełznany bunt ("Historia do zapomnienia")... Nie brakuje zakręcenia i odrobiny psychodelii ("Col", "Gebbeth", "Zapach"). Nie brakuje klasycznych księżycowych kompozycji ("Jesugej Von Baatur", "Yaishi")... Przede wszystkim jednak nie brakuje magii, niesamowitości i nieziemskiej atmosfery. Dźwiękowe pejzaże oczywiście nie mogłyby istnieć bez cudownego wokalu Mai. Tu, podobnie jak na poprzednich dziełach, prezentuje ona całą gamę swych możliwości - od rozmarzenia, delikatności, przez chłód, po zadziorność i drapieżność. Oczywiście jak zwykle na oddzielną uwagę zasługują filozoficzne teksty pełne metafor, tajemnic, liryzmu... Ale i cała muzyka taka jest - pełna zaangażowania, pasji, magii, marzeń, przestrzeni...
"Yaishi" bez wątpienia można polecić tym wszystkim, którzy lubują się w oryginalnych, różnorodnych dźwiękach mocniejszego kalibru. Trudno jednoznacznie wybrać konkretny krąg zainteresowanych. Metal gotycki, z którym najczęściej identyfikowany jest zespół, to zdecydowanie zbyt stereotypowa etykietka. Tych dźwięków nie można nigdzie zaklasyfikować. Po prostu są, odurzają i na zawsze pozostaje na dnie duszy.