- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Moonlight "Yaishi"
Najpierw zobaczyłem koncert, wcześniej "Yaishi" nie słyszałem, więc pewna część utworów była dla mnie premierowa. Tak jakoś dobrze współbrzmiały z wcześniejszymi piosenkami. Kiedy parę dni później pierwszy raz usłyszałem najnowszą płytę szczecińskich piewców egipskich, zmumifikowanych księżniczek, byłem naprawdę zadowolony. W obiektywnym odbiorze albumu niewątpliwie przeszkadzała mi jeszcze nie wywietrzała atmosfera koncertu.
Płyta wydawała się czymś świeżym w twórczości Moonlight i cieszyła mój spaczony gust. W świetle powyższego dziwnym staje się fakt, że po osłuchaniu się z "Yaishi", zamiast utwierdzać się w przekonaniu, że mam do czynienia z dobrą płytą, miałem coraz większe wątpliwości. Najpierw pojawiały się nieśmiało, odsuwane w głąb podświadomości, ale coraz bardziej natrętnie powracały na powierzchnię. Postanowiłem się im przyjrzeć z bliska i stanąć twarzą w twarz w rzeczywistością.
Z początku wydawać by się mogło, że Moonlight poprzez wyostrzenie brzmienia gitar w kilku (powtarzam, dosłownie kilku piosenkach) zyskał na dynamice. I to nie jest tak, jak chciałaby jakaś nawiedzona pannica z pewnej listy dyskusyjnej, która stwierdziła, iż kapela wraz z wydaniem "Yaishi" zaczęła grać muzykę metalową. Wcale nie zaczęła. Muzyka Moonlight już od pierwszego albumu "Kalpa Taru" (notabene wciąż pozostającego najlepszą pozycją zespołu), była konglomeratem powstałym na przecięciu ciężkich metalowych gitar, pewnych elementów gotyku, rocka, popu, a nawet poezji śpiewanej. Żaden metal. Żaden gotyk. Eklektyzm, który na "Floe", poprzednim albumie, dryfować począł ku bardziej popowym rejonom grania. I faktycznie, zespół na nowej płycie od tych bardziej komercyjnych dźwięków nieco się oddalił. I niby jest trochę ostrzej, lecz coś mi tu nie pasuje.
Mimo tego, że są te gitary jakieś bardziej mięsiste, całość wydaje się być zagrana bez polotu, jakby siłowo i od niechcenia. Czuć zmęczenie i jak na koncercie kapela była niesamowicie witalna, tak na płycie to gdzieś ucieka. W zasadzie najciekawsze wydają się dwa spokojniejsze utwory "oo" i "Nic", które łączą fortepianowe brzmienia, oraz "Jesugej von Baatur", ta piosenka bez problemu mogłaby się znaleźć na "Meren Re", a w której brzmienie klawiszy przywodzi na myśl Faith No More z okresu "The Real Thing". Całość albumu, paradoksalnie, zamiast być dynamiczna, wydaje się uśpiona, beznamiętna i miejscami nużąca. Gdzie podział się prawdziwy dynamizm "Kalpa Taru"? Gdzie różnorodność i synkretyzm "Meren Re"?
Nie jest to najsłabszy album Moonlight, takim bez wątpienia pozostaje "Floe", ale do tych najlepszych również nie należy, plasując się gdzieś na środku drabinki. Chyba stać ich na więcej.
Nawet spoko piosenki.