- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Moanaa "Descent"
O tym, że na europejskiej niwie Polska stanowi bastion black i death metalu, a od paru lat również stonera i jemu pokrewnych, nikogo przekonywać nie trzeba. Mimo to często i zupełnie zresztą niesłusznie pomija się w branżowych zestawieniach poletko post-metalu, które płodnością może i nie zachwyca, lecz pod względem jakości w niczym nie ustępuje swoim bardziej żyznym sąsiadom. Gatunek ten, choć nigdy nie osiągnął oszałamiającego sukcesu komercyjnego, należy obok black metalu do wyjątkowo plastycznych. W przeciwieństwie do thrashu czy deathu, które z łatwością dają się wtłoczyć w sztywne ramy stylistyczne, post-metal z właściwymi mu progresywnymi naleciałościami zwinnie wymyka się próbom zdefiniowania. Jego założenia, podobnie jak piracki kodeks w oczach kapitana Barbossy z "Piratów z Karaibów", to raczej ogólne wytyczne niż faktycznie obowiązujące zasady.
Bielska Moanaa, zadająca swą nazwą brutalny gwałt polskiej odmianie przez przypadki, wpisuje się razem z Obscure Sphinx i Echoes of Yul w poczet starszyzny rodzimego post-metalu, z Blindead jako głową rodu. Podbeskidzka formacja zadebiutowała w 2010 roku znakomitą EP-ką, zatytułowaną po prostu "Moanaa", by potem wpaść w wir turbulencji personalnych zakończonych wymianą wokalisty i jednego z gitarzystów oraz poszerzeniem składu o drugiego gardłowego. Brzmi skomplikowanie? To dodajmy jeszcze, że wspomniany gitarzysta rozstał się za kapelą w roku 2012, pozostawiając po sobie nieco materiału. W rezultacie "Descent", pierwszy longplay studyjny zespołu, to jedyne jego dokonanie zrealizowane jako sekstet. Ukoronowaniem długotrwałych batalii nagraniowych jest osiem kompozycji opakowanych w swój wizualny ekwiwalent - mroczny i niejednoznaczny fragment obrazu Łukasza Trzcińskiego, malarza i scenografia powiązanego ze "Szkoła Filmową im. Krzysztofa Kieślowskiego".
"Descent" rozpoczyna się budującą melancholijny nastrój partią gitary akustycznej. Konsekwentnie wypierają ją inne instrumenty i wokale, płynące lekko, niemal bez wysiłku, wręcz zwodniczo, bo tuż pod powierzchnią narasta poczucie niepokoju i leniwie wypełzającej grozy. Rozedrgane gitarowe pejzaże przeplatają się z czystym śpiewam K-vassa i prawie zwierzęcym rykiem Macieja Proficza. Muzycy misternie tkają wokół odbiorcy zimną i niegościnną atmosferę opartą w dużej mierze na stopniowym rozbijaniu strefy komfortu. Gdy coś wydaje się już zbyt znajome, Moanaa wyrzuca to precz i idzie o krok dalej. Nie są to jednak zmiany nagłe i gwałtowne. Zamiast tego każdy kolejny dźwięk naturalnie wynika z poprzedniego.
Spośród ośmiu przygotowanych na potrzeby "Descent" utworów nie sposób wyróżnić jednego, który górowałby nad pozostałymi, nie mamy tu wszak do czynienia z piosenkami w klasycznym tego słowa rozumieniu. W efekcie longplay najlepiej przyswaja się jako całość, słuchaną od początku do końca.
Album ten nieodparcie przywodzi mi na myśl survival horror z 2005 roku, o jakże wymownym tytule: "Zejście". Opowiada on o grupie przyjaciółek, które wybierają się na eksplorację systemu jaskiń w Appalachach, nieświadomie zapuszczając się na śmiertelnie niebezpieczne terytorium. Film Neila Marshalla przywołałem nie bez powodu, bowiem odsłuch "Descent" to muzyczna podróż wiodąca coraz głębiej i głębiej, prosto w nieznane, a przestrzenne brzmienie dobitnie potęguje wrażenie spaceru po podziemnych komorach, gdzie od zatracenia się w całkowitej ciemności oddziela nas tylko pojedynczy snop światła.
Materiały dotyczące zespołu
- Moanaa