- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Mighty D. "The Last Rise"
Kochane dzieci! Jeżeli nie miałyście nigdy w życiu okazji pojechać na wieś, poodychać świeżym, wiejskim powietrzem, tudzież posłuchać muzyki i śpiewu autochtonów, to nic straconego! Dzięki nowoczesnej technice i rączym pośrednikom (w tym przypadku jest to wytwórnia Iron Glory), możecie zaznać rozkoszy agroturystyki w ciepłym zapleczu własnego domku. Pomoże wam w tym druga płyta zespołu pieśni i tańca pod nazwą Mighty D. Nie wiem, kto jest autorem tej niesamowitej nazwy, lecz z pewnością ten ktoś doskonale wiedział, co robi. W połączeniu bowiem z iście jarmarcznym klimatem "muzyki", tworzy ona przewspaniały konglomerat wsi, nudy i esencji rozterek miłosnych, tak charakterystycznych dla wieku szczenięcego. Ale do rzeczy.
Jak wieść gminna niesie, jest to już druga płyta tych grajków. Ba, mają oni (one?) swój własny fanclub za naszą zachodnią granicą. Proszę państwa, początkowo pomyślałem sobie, że skoro ktoś nagrywa już drugą pełnometrażową płytę i co więcej, trafia ona prosto pod polskie strzechy, to ten ktoś musi coś sobą reprezentować. Niestety, pomimo najszczerszych chęci, oprócz przymiotników pojawiających się na początku mego wywodu, nie jestem w stanie napisać nic więcej. Owszem, muzycy tego "zespołu" potrafią grać na swoich instrumentach, lub też sprawiają takie wrażenie, lecz z tego ich grania absolutnie nic nie wynika. Jak słusznie zauważył mój kolega, momentami dają się usłyszeć patenty rodem z "Gothic" autorstwa wiadomo kogo, lecz niemal natychmiast ustępują one miejsca babskiemu pitoleniu spod znaku Nightwish. Co gorsza, pani piastująca posadę wokalną w tej trupie błaznów wyje niemiłosiernie wszędzie, gdzie tylko się da. Na oficjalnej stronie zespołu, w dziale "biografia" pojawiają się określenia "thrash", "death" i "gothic". Ok. Ja chyba jednak jestem głuchy. Czy Mighty D. gra jak Coroner lub Sodom? Nie. Nie możemy więc mówić o thrashu. Czy Mighty D. gra jak Morbid Angel lub Entombed? Nie. Zatem nie ma death metalu. Fields Of The Nephilim ani Sisters Of Mercy też tam nie słysze. Oj tak, w jednej kwestii niewątpliwie jest oryginalnie - nie słyszałem drugiej tak rzewnej i zarazem dennej płyty. Mamy tu okazję posłuchać nudnych solówek gitarowych oderganych na średnim poziomie, gdzieniegdzie zaryczy nam jakiś niedźwiedź, zapieje mizerna dziewka, zagra na lutni pijany bard i na tym niestety (albo i stety) wszystko się kończy.
Jedno jednak jest pewne - jeżeli kiedykolwiek zachce mi się powrócić na łono matki natury, wzruszyć pięknem śmierdzącego sioła, to doskonale wiem, jak to zrobić. Po prostu włączę płytę Mighty D.