- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Michael Monroe "Whatcha Want"
Do zwolenników "pudel" metalu czy rocka - bynajmniej nie chodzi tu o rodzimych Pudelsów - nigdy się nie zaliczałem, muzyka Poison i im podobnych tapirowanych grajków przekonać mnie nie potrafiła. Nie mam wątpliwości co do tego, że w przyszłości też się tak nie stanie. Mimo to do moich rąk trafiła nowa płyta Michaela Monroe, ale to jednak nie niechęć do tego gatunku się do tego przyczyniła. Jednym z powodów była nieobca mi nazwa Hanoi Rocks, przy okazji ciekawiło mnie też, co teraz porabia aktualnie lider tej reaktywowanej niedawno fińskiej formacji.
Zacznijmy może od tego, że ta płyta to chyba jakieś lekkie nieporozumienie. W czasach, gdy wszyscy narzekają na kapele zamieszczające więcej niż jeden cover na debiutanckim krążku, wiecie co dostajemy na "Whatcha Want"? Trzynaście kompozycji, a wśród nich tylko cztery autorskie. Czy to aby nie lekkie przegięcie? Przyznam, że nie bardzo rozumiem takie rozwiązanie - albo płyta z coverami, albo covery w śladowej ilości, natomiast ten pomysł według mnie jest poważnie chybiony. Zresztą sama muzyka również.
Już od pierwszych dźwięków skocznego i radosnego "Do Anything You Wanna Do" ten album stał się dla mnie prawdziwą gehenną. Cały ten "optymizm" spowodował u mnie odruch wymiotny, a kolejne numery mniej lub bardziej utrzymywały treść mojego żołądka na wysokości gardła. Muzycznie zawartość "Whatcha Want" prezentuje się raczej spójnie (mimo coverów różnych wykonawców prawie mi nieznanych) - w większości kawałki nie odbiegają zbytnio od stylistyki lekkiego, łatwostrawnego rocka z punkową motoryką, czasem z jakąś trąbką czy klawiszkami. Jeśli umiecie sobie wyobrazić połączenie Terrorvision, U2, Madness, Def Leppard i The Ramones, to bez trudu powinniście wyczuć, czego można spodziewać się po tym albumie. Dorzućcie do tego jeszcze cycate, tapirowane blondynki, zadymiony pub gdzieś w Ameryce i poglądowy obraz "Whatcha Want" jak na dłoni. Szkoda tylko, że mogąca zabrzmieć fajnie mieszanka wypada cholernie nudno i na jedno kopyto. Nawet spokojne kawałki prezentują się blado i nijako, a wzięcie się za kompozycję Leonarda Cohena "Hey, That's No Way To Say Goodbye" nie było najlepszym pomysłem. Dobrze, że chociaż warsztatowo to porządny materiał.
Generalnie "Whatcha Want" przypomina typową radiową papkę, która mnie odrzuca na każdym kroku. Przyznaję, że z wielką radością ten album wyłączam, a do mojego odtwarzacza nigdy już on nie powróci. Mam tylko takie małe pragnienie, znaleźć się w tym zadymionym pubie gdzieś w Ameryce i rzucić jakąś butelką w grającego pana Monroe.