- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Metasoma "Metal Erosion"
Metasoma to zespół brytyjski, w którym gra dwóch naszych ziomali. Taki znak czasów. Skoro tak wielu Polaków wyjechało do UK, to statystycznie rzecz biorąc jakieś szarpidruty musiały się trafić. No i trafili się. Dwóch gitarzystów tego zespołu pochodzi z kraju Piasta. Nazwę kapeli wybrali dość ciekawą - metasoma to część ciała skorpionów (patrz logo kapeli), w której umiejscowiony jest kolec jadowy, a także... odbyt. Co zainspirowało muzyków do wyboru takiej nazwy? Niech każdy się domyśli po przesłuchaniu debiutanckiego minialbumu Metasomy.
Materiał zawarty na EP "Metal Erosion" potraktuję jako oficjalne demo kapeli. Zrobię tak, ponieważ słychać, że minialbum ten był nagrywany w skromnych warunkach. Wskazują na to pewne niedostatki w brzmieniu zespołu. Najbardziej boli dźwięk garów. W zasadzie to perkusja sprawia wrażenie zrobionej na kompie, a problem w tym, że brzmi po prostu kiepsko. Dobrze jednak, że Metasoma ma nagrany materiał, bo ludziska będą wiedzieli, czego mniej więcej się spodziewać po koncertach. A muzyka tej grupy na koncerty nadaje się zajebiście.
Metasoma gra metal zakorzeniony w czasach, gdy Pantera była cała i zdrowa, a Machine Head jeszcze nie wbili się w świecące dresy. To zakorzenienie słychać w świetnych riffach. Do tego dochodzi niezwykły wokal gościa, który zowie się Amro. Z jednej strony czerpie on z numetalowych wynalazków, a z drugiej ma w zasadzie heavymetalowy głos. Czasami barwą przypomina nieco nawet Geoffa Tate'a (do niedawna wokalista Queensryche). Amro to nieoszlifowany diament. Głos ma kapitalny, ale czasami słychać jeszcze niedostatki warsztatowe, np. w refrenie "Older". Najważniejsze jednak, że jego wokale świetnie współgrają z tym, co robi reszta składu.
Na "Metal Erosion" składa się pięć kawałków. Już pierwszy "Rast-A-Peace (R.A.P.)" przekonuje bardzo dobrymi riffami, przebojowym refrenem i niebanalną budową. W następnym "Older" nóżka zaczyna tupać nie wiadomo kiedy, refren nie chce wyparować z baniaka i do tego jest bardzo dobra solówka gitary. "Lost My Way" ma nieco godsmackowy klimat. To najsłabszy na EP numer, ale i tak udany, a to o czymś świadczy. "I Am Me" to kolejny numer z zaraźliwym refrenem. Ma też fajne rozlanie napięcia. Tytułowy "Metal Erosion" ma świetny główny riff, a w końcówce Metasoma przeistacza się na chwilę w deathmetalowy band. Ostatnie dźwięki mogłyby być jednak bardziej spektakularne, coby dosadnie przykopać na sam koniec.
Poprawią bębny i wokalista poćwiczy trochę rozciąganie skali głosu, tak aby nie było słychać, że w pewnych momentach dociera do kresu swoich możliwości, a wtedy... rozpierducha będzie całkowita. Jest czad, potencjał koncertowy i przebojowość, której Metasomie mogą pozazdrościć najwięksi. "Metal Erosion" to minialbum, po którym apetyt na pełnowymiarowe wydawnictwo tej kapeli z poprawionym brzmieniem rośnie nawet bardziej niż stężenie soli potasu po pierwszym ataku skorpiona.
Materiały dotyczące zespołu
- Metasoma