- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Różni Wykonawcy "The Big 4 Live From Sofia, Bulgaria - Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax"
Nikomu nie muszę przypominać, co to jest "Sonisphere Fest". Nikomu też nie trzeba tłumaczyć skrótu "Big 4". Nie trzeba się też pochylać nad kwestią dlaczego "Wielka Czwórka" (Metallica, Slayer, Megadeth i Anthrax), a dlaczego nie np. "Wielka Piątka" np. z Testament w roli głównej. A tak naprawdę może to zawsze powinna być tylko Wielka Trójka, skoro wielu zwykło kwestionować to pechowe, niewdzięczne, czwarte miejsce, co? Tak się po prostu swego czasu utarło i nic tego niestety nie zmieni. Abstrahując już od tych rozważań natury formalnej, wspomnę jeszcze, że oglądając zapis tego wydarzenia, nie tylko muzycznego, ale socjologicznego, obejmującego wspólny występ największych legend thrash metalu na jednej scenie, naszło mnie wspomnienie kilku linijek tekstu z mojej ulubionej książki, której bohater odwiedza swojego ojca zwierzając mu się ze swoich problemów życiowo - sercowych. Nie dostaje żadnej porady, zaś jego tata wskazuje na szafę, na której spoczywa hełm niemiecki z czasów II Wojny Światowej kwitując - "Widzisz ten hełm? Ja zabiłem tego człowieka" - wszystko jasne. Odwracając sprawę do góry nogami, ale na tę samą modłę - osobiście marzę sobie, że kiedyś, gdy przyjdzie do mnie syn, wnuk lub prawnuk dajmy na to w 2040 r., zwierzając się ze swoich fascynacji muzycznych, wskażę na zakurzoną półkę z DVD "Big 4" i powiem, widzisz kurwa to małe pudełeczko - ja tam byłem (tyle, że gdzie indziej) - wszystko znów jasne.
Wracając jednak do sedna sprawy - "Big Four" to rzecz zupełnie niesamowita, która z samego założenia nie powinna się wydarzyć, choćby z uwagi na osobę lidera Megadeth - płowowłosego lisa, Dave'a Mustaine'a (zresztą mojego ulubionego muzyka ze wszystkich członków Wilekiej Czwórki), wokół której od zawsze koncentrowały się konflikty wszelkiej maści. O ile byłbym w stanie zrozumieć wspólny tour Slayera i Metalliki, do dziś zachodzę w głowę, co pomysłodawcy tego ogromnego przedsięwzięcia musieli postawić w puli na stole i co ciekawego zaoferować nie tylko Mustaine'owi, ale także dajmy na to Kerremu Kingowi i Dżemzowi Haćfieldowi - od wieków śmiertelnie poharatanymi ze swoim byłym współmuzykiem (z Hetfieldem wiadomo o co chodzi, King - przypominam grał przez moment koncertowo w Megadeth, o czym niewielu pamięta). Może koniec końców to wszystko robota zapobiegliwego Ulricha, który już rok wcześniej zapowiadał tego typu plany. Nie wiem więc w jaki sposób (tzn. podejrzewam, ale nie chcę sobie psuć przyjemności obcowania z tym wiekopomnym wydarzeniem), ale góry w końcu się ze sobą zeszły i ruszyły w ogólnoświatowe, chyba jedno z najbardziej kasowych "turnee na Ziemi". Nie czarujmy się, chyba jedynie reaktywacja i trasa Pink Floyd mogłaby to przebić.
Tak więc Metallica, Megadeth, Slayer i Anthrax stanęli razem na scenie i pewnym stało się, że prędzej czy później będzie musiało wyjść dvd z zapisem tego wydarzenia. Dlaczego akurat Sofia i Bułgaria? Tego nie wiem, ale już po sprawie, w okolicach lipca przejeżdżałem przez to miasto i zauważyłem kolejne plakaty odgwizdujące przyjazd kolejnej divy w osobie Axl Rosa i jego ekipy z gośćmi z wiadrem na głowie i popuchniętymi stopami, więc na pewno nie jest to jakiś egzotyczny teren dla gwiazd. Szczególnie tych podstarzałych, które w Stanach już dawno pospadały z piedestału. Nie spadła z niego za to Metallica, co trasa "Sonisphere", a raczej jej program, mocno zaznaczyły. "Big Four Live From Bulgaria" to dwie płyty dvd, z których jedna zarezerwowana została w całości dla Czterech Jeźdźców, pozostałe zespoły niczym nieszkodliwe kmioty obdarzono po godzince show. Wiadomo więc, kto pełnił honory domu. Dla mnie mimo wszystko, w tym i cały aspekt biznesowo - marketingowego, trochę ostatecznie chujowo to wyszło, biorąc pod uwagę merytoryczną zawartość płyt wszystkich członków Wielkiej Czwórki. Nikt nie wmówi mi, że Metallica od 81 roku aż do 2010 utrzymywała tak równy poziom, by nie dało się zastosować strategi wymiany headlinera trasy, jak ongiś przykład dały gwiazdy niemieckiej trójcy thrashu - Sodom, Kreator i Destruction. Nadto zapis z Bułgarii paradoksalnie przekonuje, że mimo znacznie skromniejszych środków i gównianego czasu trwania, najlepszy gig tego dnia oddał z siebie Anthrax, a najbardziej sklepany rutyniarsko Metallica właśnie.
Różnie ostatnimi czasy gada się o ekipie Scotta Iana, ale chyba trzeba być skończenie ślepym i głupim, by nie zauważyć, jak mimo upływających lat goście dają z siebie wszystko na scenie. Pierwsza osoba z ich składu, która zgarnia całą chwałę, jest niezastąpiony Charlie Benante, który odpalając tutaj wstęp do "Caught In The Mosh" rozpierdala w drobny mak swój zestaw. Kwestionowało się też notorycznie osobę Balladonny za sitkiem, ale wskażcie mi drugiego frontmana na tym filmie, który zapierdala jak oszalały od jednego do drugiego końca dupnej sceny. Bo co, że niby nie dźwiga ze sobą gitary? Reszta składu też absolutnie sobie nie odpuszcza. Wiecznie rozdarta morda Bello i wełniana czapa Caggiano sieją wokół zniszczenie. Może i Anthrax mają pecha, bo nigdy nie mieli łapy do robienia "produktów", jak ich sławniejsi koledzy (poza Slayer), ale - jak pokazuje "Live From Sofia" - zachowali młodzieńczą radość grania metalu, który w ich wydaniu nawet w pełnym słońcu, bez świateł i innych dupereli po prostu rządzi i wskazuje, kto tak naprawdę wart jest swej nazwy do dziś. Szacun.
Kolejny w stawce rozwalił się na scenie niczym w fotelu niespełniony po wsze czasy były gitarzysta prowadzący Metalliki, czyli niepokorny Dave Mustaine. Tutaj już żarty się kończą, zaczyna się zaś czas primadonny. Małe ujęcie przy wejściu Rudego na scenę, buzi synkowi w policzek i sakramentalne "hiłigoł" - jak u nas na "Metalmanii" w 2008 r. Bez pierdolenia, czarowania, że jak to zajebiście, że tu jesteśmy, za to jest "Holy Wars" - najsłynniejszy kawałek w dorobku Megadeth i przy okazji thrashmetalowa bajka gitarowa. W składzie znów pojawia się Junior, któremu Dave przebaczył kilka miechów wcześniej, ale w zasadzie gość wypada tak, jakby nigdy z "Megaśmierci" nie odszedł. Za garami Drover, niestety chyba najgorszy perkman w historii zespołu - i to nie przez brak warsztatu, ale zupełny brak wykonawczej ekspresji. Nie wiem kurwa, odczucie po obejrzeniu tego gigu mam takie samo, jak z występów u nas. Facet jest jak robot, gra od linijki do linijki i nic, zupełnie nic więcej, jakby się bał, że jedno przejście więcej spowoduje u niego zatkanie aorty albo że porozbija sobie te garnki. Czyste Drewninho. Podobnie zresztą maestro Chris Broderick, który jak każdy wie, potrafi zagrać dosłownie wszystko, ale jakoś z daleka wygląda na kompletnie zakochanego w swojej gitarze, którą głaszcze, zamiast w nią napierdalać, i być może której za chwilę włoży konia w struny. Z tego - mimo bezbłędnie odgrywanych klasyków i niezwykle plastycznego brzmienia, które jest tak doskonałe, że produkcje studyjne się chowają - wyłania się jeden obraz: Megadeth jako zespołu złożonego z Mustaine'a i trzech kolesi, którym dał szansę, a jak nie skorzystają, cóż... to wpierdol. Co innego sam lider "Megasów". Nieraz wspominałem, że to mój ulubiony gitarzysta w thrashmetalu i zdania swego nie zmienię. Od początku do końca widz ma przylepione oczy do gryfu jego Deana, śledzi każdy ruch kostki, grymas twarzy. To jest prawdziwy mistrz ceremonii. Choć Chris odgrywa wszystkie partie Friedmana bez zająknięcia, to jednak solówki Mustaine'a, porwane, miejscami brzydkie i szalone, stanowią o potędze Megadeth. Koniec końców świetny szoł, z którego jednak osobiście preferuję "Hook In Mouth", który swoją pojechaną atmosferą zmusza nowszych członków Megadeth do wyjścia poza swój wyrobniczy kołnierz i dania trochę ognia. Przydałoby się jeszcze "Devils Island" - występ dobry, ale nie tak genialny, jak ten znany z "Rude Awakening" z De Grasso i Pitrellim w składzie.
"Sleja, Sleja, Sleja" - to jest to, co misie kochają najbardziej. To chyba jedyna kapela w tym zestawieniu, której słuchania nikt się nie wstydzi. Thrash metalowiec, death metalowiec, black metalowiec. Bycie fanem Slayer wyróżnia, czyni cię "coolmadafakasatana". Nie jestem w tym gronie, bo jak dla mnie najlepsze ich płyty to "South Of Heaven" i "God Hates Us All", kroczę więc w gronie "pedałów i pozerów". Nie przeszkadza mi to jednak szczerze stwierdzić, że klasyczny skład zabójcy, który odegrał swoje klasyki w Sofii, wciąż rozpierdala. Może przybyło kilogramów i siwizny, ogień jednak jak zawsze ten sam. Z tyłu sceny po kątach rozstawia mistrz świata w okładaniu beczek - Dave Lombardo, mimo diaboliczno - wojenno - morderczego przekazu za dobrego tatusia uchodzić chce Tomasz Araya, Jeff Hanneman wciąż wszystko ma w dupie, a Kerry King, jak to Kerry King - real badass. Doskonały, energetyczny występ, rozwałka pod sceną - po prostu Slayer. I choć ich biografia obfituje w akcenty, których zrozumieć nie mogę, m.in. jak sami przyznają po latach niepotrzebnie i na siłę nagrana płyta "Diabolus In Musica", bezpardonowe rozstanie się z Paulem Bostaphem czy rozdwojenie jaźni Araya, który w kościele swoje, a na płytach swoje, trzeba jasno stwierdzić - na "Live From Sofia" - they owned!
No i pora na danie wieczoru - Metallica. Najbardziej kasowy, choć nie najlepszy z całego grona, zespół Larsa Ulricha i Jamesa Hetfielda. Cała płyta i ponad dwie godziny tylko dla nich. Występ w roli króla otoczonego wasalami chciałoby się rzec, czego nie kryje zresztą sam Hetfield, co rusz rzucając ze sceny "są tutaj z nami dzisiaj", "za chwilę zagrają z nami" itd. Wszystko ok, ale od razu wiadomo, kto pełni na tej trasie rolę nadrzędną. Fakt, być może finansowo tak, ale czy też muzycznie, hm? Jeden rzut oka na bułgarskie wyczyny Ulricha i porównanie jego obecnej kondycji z graniem Benante czy Lombardo wzbudza uśmiech politowania. No nie wiem, oni jakoś po latach grania szybszego i bardziej intensywnego wciąż trzymają poziom, więc wiek to nie wymówka, a tutaj Lars zdaje się być jedynie cieniem zwierzęcia, który napiera dajmy na to w "Live San Diego".
"Bitelsi" metalu, jak zwykł o nich mawiać Kerry King, rozpoczynają "Creeping Death" i tym razem proponują zestaw iście klasyczny. Jest "Tolls", jest "Sad" i "Master", i "Seek", nie zmienia to jednak faktu, że punktem kulminacyjnym występu bez wątpienia zostaje "Am I Evil?", gdzie na scenie pojawia się Mustaine i większość muzyków całej Wielkiej Czwórki (bez Kinga, Hannemanna, Araya też nie widzę, choć jest na zdjęciu pudełka). Rudy Dave swego czasu powiedział, że gdyby znów zagrał z Metą na jednych deskach, ludzie musieliby się pozabijać ze szczęścia. Może ja osobiście nie strzeliłem sobie w głowę, ani nie odgryzłem sobie prącia, ale - widząc Dave'a ramie w ramię z Jamesem - pomyślałem: szkoda, że tak to się wszystko potoczyło, bo nie dość, że zajebiście się razem prezentują, to wciąż roztacza się dookoła nich ta nieśmiertelna aura przezajebistego "No Life 'Till Leather". Fajna sprawa- nie wiem, czy dla nich samych, ale na pewno dla publiki zgromadzonej tego wieczoru na "Levski Stadium".
"Big Four - Live From Sofia" - mimo iż wydane bardzo szybko po całym evencie, nie przypomina też gówna sprokurowanego na kolanie. Zapisy koncertów są świetne, rewelacyjna dynamika ujęć, zbliżenia pozwalające zobaczyć, co żuje w gębie Ulrich lub kiedy ostatnio włosy w nosie powycinał Bello. Nie każdemu jednak spodoba się nowoczesne połączenie dźwięku z obrazem. Podobnie, jak w przypadku ostatniego dvd Exodus, czuć delikatną rozbieżność między tym, co w głośniku, a co na ekranie. Jestem 100% pewien poprawiania w kompie głosu Dave'a Mustaine'a (całe szczęście nie tak chamskiego jak na "Live - Blood In The Water") czy brzmienia gitary Scotta Iana, że tylko o kilku przypadkach zmian wspomnę. No, ale ok, to ma być przecież pamiątka najsłynniejszej trasy w metalu i w tych kategoriach wyszło super. Oczywiście jest tu jeszcze bonusowy materiał z backstage i w zasadzie tyle. Kto był na "Sonisphere", nie powinien tego przepuścić. Reszta też nie powinna, bo to kawał historii metalu w jednym miejscu. Trzeba trzymać dla potomności, bo... ten metal się już kończy, a następców brak.
Zresztą ma fajny smak starych patentów choćby Exodusa
chociaż może są.. gdzieś... nie mam tu na myśli, zespołu trivium rzecz jasna;]
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Metallica "Master Of Puppets"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Qboot
Motorhead "Motorizer"
- autor: Szamrynquie
Megadeth "TH1RT3EN"
- autor: Mateusz Liber
- autor: Megakruk
Iron Maiden "Brave New World"
- autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
- autor: piolo
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Piotr Legieć
- autor: Rafał "Negrin" Lisowski
- autor: Marcin Bochenek
Machine Head "The Blackening"
- autor: Mrozikos667