- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Metallica "Reload"
Zdradzili, zawiedli, odeszli - takie oraz inne, równie podniosłe co różnorodne, czasowniki wychodziły z ust fanów (czytaj: eks fanów) Metalliki w 1996 roku, po wydaniu "Load". Podobne, żeby nie powiedzieć identyczne, opinie dało się słyszeć rok później, kiedy to światło dzienne ujrzała płyta "ReLoad", będąca kontynuacją poprzedniczki. I na tej właśnie kontynuacji, będącej moim ulubionym spośród wielu dzieci Hetfielda i kolegów, chcę się teraz skupić.
Zacznę może od designu krążka. Podobnie jak rok wcześniej, w przypadku okładki chłopcy postawili na ekscentrycznego fotografa Andresa Serrano. Tym razem mamy do czynienia z przyjemnym zdjęciem (nawet się nie łudźcie, że to płomienie), o jakże wdzięcznej nazwie "Piss and Blood", przedstawiającym płyny organiczne samego autora. Książeczka nie pozostawia wiele do życzenia. Zawiera masę koncertowych fotek autorstwa genialnego Antona Corbijna. Jedynym jej mankamentem jest dla mnie brak pełnych tekstów piosenek. Lekki przerost formy nad treścią.
Przejdźmy teraz do sedna sprawy, czyli do tego, co zawarto na ładnie wydanym albumie. Pierwszymi słowami, które usłyszymy po jego odpaleniu, są kultowe już "Gimme fuel, gimme fire, gimme that which I desire". Trudno o lepszy i bardziej energiczny wstęp do płyty, aniżeli właśnie "Fuel". Kawałek jest rewelacyjny - ostry, szybki i rytmiczny. Szczególne brawa należą się Ulrichowi za świetnie zbudowaną sekcję rytmiczną. Początek na szóstkę. Po tej prawdziwej bombie energetycznej następuje lekkie uspokojenie w postaci singlowego "The Memory Remains" z gościnnym udziałem (trochę chyba niepotrzebnym) Marianne Faithfull pod postacią nieco "koziego" "ra ra ra". Poza tą drobną wpadką utwór jest naprawdę dobry. Znów świetna sekcja rytmiczna w postaci "chwiejnych" trochę bębnów plus mocno zawodzące gitary i charakterystyczny, prawdziwie rockowy riff, towarzyszący słuchaczowi przez prawie cały czas trwania piosenki. Decyzja o mianowaniu go singlem i nakręceniu teledysku była z pewnością słuszna. Następny na liście jest "Devil's Dance" z Hetfieldem w roli "kusiciela". Utwór utrzymany jest w mocno niepokojącym klimacie. Ciemna strona płyty - taki zły, mroczny, dość ciężki kawałek, ze świetnym basem (brawa dla Newsteda). Dodam może, że 28 maja 2008 miałam okazję usłyszeć go na żywo podczas koncertu na "Stadionie Śląskim", na którym był jedynym reprezentantem płyty. Po tej porcji mroku przychodzi czas na retrospekcję i odrobinę melancholii - "The Unforgiven II" - kontynuacja pięknej ballady z Czarnego Albumu. Zdecydowanie ostrzejsza i szybsza od swojej poprzedniczki, miejscami jednak prawie identyczna. Tylko pogratulować pomysłu. "Better than you" - to jeden ze słabszych momentów płyty. Ot, zwykła piosenka, nic ciekawego nie wnosząca, chociaż perkusja na samym początku zapowiada zupełnie co innego. Mamy tu przeciętną solówkę, przeciętny wokal i przeciętne bębny. Ocena dostateczna. Następny utwór pod względem rytmu i gitar dość mocno przypomina "Enter Sandman". Mocny, świetnie zaśpiewany tekst i chaotyczne riffy - to znaki rozpoznawcze "Slither". Teraz przyszła kolej na jeden z moich ulubionych fragmentów płyty - niepokojącą balladę "Carpe Diem Baby". Wszystko jest tu idealne - zawodzący wokal Hetfielda, dziwaczne chórki, urywane gitary. Dużo wstawek instrumentalnych nadaje jej "mglisty", niepowtarzalny klimat. Majstersztyk! Po takim uspokojeniu czas na kolejną porcję dobrego, hardrockowego grania, czyli "Bad Seed". I znów robi się melancholijnie, za sprawą dziwacznej ballady "Where the Wild Things Are". To jedyny utwór na płycie, w którego napisaniu maczał palce Jason Newsted. Być może powinien robić to częściej. Jest to chyba najbardziej skomplikowany i trudny w odbiorze fragment krążka, zarówno pod względem tekstu, jak i muzyki. I znów pojawia się ożywienie w postaci "Prince Charming" - mało innowacyjnego, aczkolwiek skocznego kawałka. I przyszła pora na najpiękniejszą balladę Metalliki. Mam na myśli oczywiście "Low Man's Lyric". Nic na to nie poradzę, ale za każdym razem, gdy ją słyszę, po plecach pełzają tak zwane dreszcze najwyższego uznania. Do wzruszenia (czytaj łez) aż wstyd się przyznać. Po takim wyciszeniu do życia przywróci słuchacza ostrzejszy "Attitude" - niby wszystko ok, ale jednak czegoś mu brakuje. Album zamyka rewelacyjny "Fixxxer" - zaczyna się nieco psychodeliczną gitarową wstawką, która towarzyszyć nam będzie już przez dłuższy czas. Gitara przypomina trochę tę z wcześniejszych płyt Metalliki, a rytm jest nieustannie załamywany. Idealne zakończenie muzycznej uczty, jaką jest "ReLoad".
"Load" i "ReLoad" to kawał świetnego, dobrze zrealizowanego, hardrockowego grania. Jasne - są zupełnie inne od tego, co Metallica proponowała nam przed 1996 rokiem. Ale czy inne znaczy gorsze? Nie sądzę.
Jak na popłuczyny po Load to naprawdę dobre popłuczyny :)
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Behemoth "The Apostasy"
- autor: Zagreus
- autor: Ugluk
Machine Head "The Blackening"
- autor: Mrozikos667
Acid Drinkers "Verses of Steel"
- autor: Lubek
- autor: don Corpseone
The Dillinger Escape Plan "Ire Works"
- autor: Ugluk
Sepultura "Dante XXI"
- autor: Ugluk