- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Metallica "Metallica: Through The Never"
Na początek postawię tezę, z którą można się zgodzić lub nie (ale lepiej tak), że Metallica jest obecnie największym zespołem świata. Celowo nie używam tu sformułowania "najlepszy", bo to odczucie subiektywne i gdy ktoś powie, że dla niego najlepszą kapelą ever jest DJ Czopek, to będzie jego racja. Nie mówię również, że Metallica to najbardziej widowiskowy zespół, bo jest nim AC/DC, ani najgłośniejszy, bo jest nim Motorhead, ani najbardziej gitarowy, bo jest nim Iron Maiden, ani najbardziej demoniczny, bo jest nim Mercyful Fate, ani najbardziej zakochany w swojej osobie, bo jest nim Manowar, ani najbardziej jajcarski, bo jest nim Helloween, ani najbardziej obrazoburczy, bo jest nim Slayer, ani najbardziej poprzebierany, bo jest nim Slipknot, ani najbardziej wpływowy, bo jest nim Black Sabbath. Ja tylko mówię, że Metallica jest największa i by nie były to tylko czcze słowa, podam argumenty. Metallikę zna każdy - Metallica wkroczyła tam, gdzie inne zespoły metalowe nie dały rady. Metallica jest najszerzej komentowanym zespołem na świecie i nawet ci, którzy uważają, że Metallica skończyła się na "The Yellow Submarine", to wiedzą za co ją krytykują, czyli wiedzą o wynalazkach typu "Load" (1996), "St. Anger" (2003) czy "Lulu" (2011). No właśnie, nawet te "nietrafione" albumy są na swój sposób przełomowe, bo Metallica to jedyny zespół na świecie, który nie nagrał dwóch takich samych płyt. Zawsze byli o krok przed konkurencją, a przede wszystkim mieli odwagę postawić na szali swój autorytet i nagrywać płyty przełomowe. Czy wybitne? To kwestia dyskusji. Zapewne znajdą się tacy, którzy będą chcieli błysnąć wyświechtaną formułą, że Lars nie umie grać na perce, a James zamiast śpiewać beczy jak baran. Jak widać w heavy metalu te niedostatki nie przeszkadzają, by podpisać się pod dziełami tej miary, co "Master Of Puppets" czy "Ride The Lightning". Wcale nie jestem bezkrytycznym piewcą talentu Metalliki, tak jak większość fanów przeżyłem rozczarowanie ostatnimi płytami, poczułem się oszukany, ale po głębszym przemyśleniu uważam, że kapela podążyła właściwą drogą. Bo to ich twórcze zapędy, a nie nasze pretensje są siłą napędową największego zespołu na świecie.
Utwierdza mnie w tym przekonaniu także najnowszy film, a właściwie koncert Metalliki, zatytułowany "Metallica: Through The Never". Ile bowiem zespołów poważyłoby się na takie przedsięwzięcie, by puścić do kin koncert - i to nie jakiś tam przypadkowo nagrany, lecz zrealizowany specjalnie na potrzeby filmu? Idąc do kina spodziewałem się raczej filmu fabularnego z Metalliką w tle, a okazało się, że to koncert Metalliki z ledwie zarysowaną opowieścią. Inaczej mówiąc, dostajemy do obejrzenia mega teledysk z koncertu, gdzie występ przeplata niesamowita historia członka ekipy technicznej. Nie będę wnikał w to, że jest to skok na kasę, będący zapewne rezultatem genialnego zmysłu ekonomicznego Larsa Ulricha. Już samo widowisko było pewnie biletowane i to za niemałą forsę, a dodatkowo można było sięgnąć po wpływy z dystrybucji obrazu w kinach. Obraz wyreżyserował Nimród Antal według scenariusza własnego oraz pomysłów przyniesionych przez członków zespołu. Reżyser znany był do tej pory z filmów "Kontrolerzy" i "Predators". Realizacja widowiska muzycznego to jednak zupełnie inne wyzwanie i trzeba przyznać, że Antal poradził sobie z nim bardzo dobrze. To znaczy koncert ogląda się jak... film akcji. To pewnie kwestia montażu, niemniej cały czas widzowi towarzyszy napięcie, że zaraz coś się zdarzy, że przerwana zostanie granica między sceną a widownią. Oczywiście nic takiego nie następuje, ale to dopiero uświadamiamy sobie przy napisach końcowych.
Film rozpoczyna się taką oto sekwencją: pod halę koncertową podjeżdża heavymetalowy samochód - no wiecie: czaszka w miejsce znaczka firmowego, dymiący benzyniak z zaniedbanym lakierem itd. Wysiada z niego okrutny metal, który wrzeszczy na całe gardło: "Metallica, kurwa. Pierwszy wchodzę, ostatni wychodzę". Mija go na deskorolce młody człowiek (Dane DeHaan), też poubierany w skóry, który również przyszedł na koncert, ale raczej w roli zaopatrzeniowca. Wchodzi, by tuż po rozpoczęciu otrzymać zadanie do wykonania. Nie wygląda na zadowolonego, lecz idzie, gdyż z tym wiąże się jego wynagrodzenie. Bierze ze sobą kanister i wsiada do swego zdezelowanego dostawczaka, by ruszyć pod podany adres. Zanim włączy silnik, wyciśnie z opakowania tajemniczą tabletkę w kolorze pomarańczowo-niebieskim. I od tej chwili zaczną się jego kłopoty. Nie chcę dalej zdradzać fabuły, w każdym razie początkowo miasto, przez które przemierza, wydaje się zupełnie wymarłe. Ale potem trafia w środek anarchistycznych zamieszek, z których teoretycznie nikt żywy wyjść nie mógł.
Jako że film przypomina jeden długi teledysk, to muzyka Metalliki współgra z wątkami fabularnymi: na przykład gdy bohater chwyta kanister benzyny, zespół intonuje akurat piosenkę "Fuel", wypadek samochodowy poprzedzony zostaje kanonadą artyleryjską, a gdy kamera robi najazd na poszkodowanych, rozpoczyna się "One", wędrującemu wśród powieszonych na latarniach trupów chłopakowi zespół przygrywa "...And Justice For All". Ot taka metallikowa symbolika.
Film czy też koncert pozostawia pewien niedosyt. I nie chodzi wcale o to, że nie dowiadujemy się, po co wędrował grany przez DeHaana młodzian przez pogrążone w zamieszkach miasto. Nieistotne jest to, co zawierała torba znaleziona na pace ciężarówki. Niedosyt polega na tym, że koncert kończy się dość nieoczekiwanie. "Jak to", pytasz sam siebie, "nie będzie już nic więcej?". Z drugiej strony dostaliśmy widowisko, jakiego pewnie nikt z nas nie doświadczył na żywo: było krzesło elektryczne w "Ride The Lightning", które iskrzyło wyładowaniami elektrycznymi, były telebimy w kształcie trumny podczas "One", było cmentarzysko na "Master Of Puppets", była monumentalna destrukcja sceny podczas "Enter Sandman", była też fantastyczna interakcja z fanami przy "The Memory Remains". Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie konstrukcja pomnika sprawiedliwości, która w pewnym momencie rozpadła się na kawałki. Niewiele rzeczy jest w stanie mnie zadziwić, ale ta projekcja w 3D dosłownie mnie zachwyciła. Nie wiem, czy widziałem lepsze widowisko sygnowane przez Amerykanów, ale na pewno widziałem takie, w którym furia mieszała się z nutami lepiej niż paliwo w baku bolidu F1. Metallica zagrała przede wszystkim utwory z pierwszych pięciu płyt. Tak więc nawet jeśli komuś nie będzie podobał się film, to przynajmniej posłucha dobrej muzyki.