- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Masturbator "Czy jest tu piekło"
"Czy jest tu piekło!?", "Szatan kiedyś cię dopadnie!", "Jest ofiara - będzie msza!". To tylko część kultowych już tekstów, unoszących się nad polem namiotowym, ba! nad całym Jarocinem po pierwszym dniu tegorocznego festiwalu. Co spowodowało tak nagłe skoki temperatury w okolicach miasteczka namiotowego? Co totalnie i do D.N.A zdemoralizowało uczestników? Sprawca jest jeden, a imię jego Masturbator.
Nie będę się powtarzać - o najdzikszym koncercie festiwalu możecie sobie poczytać w mojej relacji. Teraz kilka słów więcej o "legendarnym wymiocie szatana", jak sami mówią o sobie muzycy Masturbatora - zajmę się dogłębną analizą i interpretacją materiału zawartego na wydanym kilka miesięcy temu, debiutanckim longplay'u zespołu z dna piekła. Bo ja w Jarocinie "piekło za dychę" nabyłam - a co się będę chamić, pomyślałam sobie. Muzyka czad, okładka czad, nie ma co się zastanawiać.
Okolice Poznania, przełom 1988 i 1989 roku. Grupa spragnionych krwi nastolatków podpisuje cyrograf i zakłada zespół. Przez kilka lat sieją strach i panikę, wydając trzy taśmy demo, między innymi "Blood of Vanity" w 1991 roku. Zreaktywowany w 2003 twór szatana jeździ od miasta do miasta, oszałamiając słuchaczy podczas bluźnierczych koncertów i przy okazji paląc za sobą wioski. Ot, taka tam, niewinna zabawa. Wreszcie przychodzi rok 2010 - czas (jak mam nadzieję) wielkiego przełomu. Najpierw wydanie płyty, potem przesiąknięty złem i mrokiem występ na Jarocinie. Chłopcy bezwstydnie wyjęli z dna szuflad to, co stworzyli dwadzieścia lat temu i postanowili się tym z nami podzielić - bez zbędnych zmian i grzeczności. Czy jesteście gotowi na narodziny nowej legendy?
Krążek zawiera czternaście szybkich, ostrych i porywających kompozycji. Panowie czerpią z najlepszych źródeł (chociażby taka tam wielka czwórka thrashu). Mamy tu więc do czynienia z trudną do zdobycia, gitarowa ścianą. Album otwiera "Destruction". Powolny, motoryczny początek utworu to ściema. "Destruction", jak sama nazwa wskazuje, to galopujące gitary i bębny, połączone z agresywnym wokalem. Drugi jest ultrakrótki kawałek tytułowy - angielsko-polski "Czy jest tu piekło?". Do dziś słuchając go mam przed oczyma pole namiotowe w środku nocy i diabelskie konwersacje "międzynamiotowe". Odpowiadam więc na pytanie (retoryczne) - jest tu piekło! "Ofiara", gdzie na plan pierwszy wysuwa się partia basu, jest jednym z moich ulubionych momentów płyty. Te zawodzące gitary, mniam. "Piętno" wbija w ziemię, riffy miażdżą, tekst jeszcze bardziej. "S.K.C.D" - ten enigmatyczny, złowrogi skrót odnosi się do pogróżki, która staje się realna jak nigdy po odpaleniu płyty Masturbatora - "szatan kiedyś cię dopadnie!" Aż chce się żyć. "Dead" to kolejny z moich ulubionych fragmentów krążka. Tym razem Vithor "bawi się" w ostre growlowanie, co w połączeniu z jednymi z najlepszych na płycie riffów daje świetny efekt. "Dead" mogłabym słuchać w kółko. Zresztą podobnie ma się sprawa z "I Wish You Die" - kawałek autentycznie rozsadza od środka. Jest moc. "Pain" przynosi chwilowe uspokojenie. Jeśli na tej płycie o uspokojeniu w ogóle może być mowa. Gitary znowu lekko zawodzą, brawa należą się perkusiście, który dość konkretnie się tu namachał. "Master of Darkness" póki co nie zdołał mnie do siebie przekonać, nie wybija się jakoś szczególnie na tle reszty. Wyróżnia się za to tekst do "Temple of Pain", w którym to zgrabnie ujęta została nasza polska, niedzielna rzeczywistość. Jestem na tak. W kościelnej atmosferze pozostaniemy jeszcze przez najbliższe trzy minuty, bo oto nadchodzi "Ratzinger"! Nie do końca kumam o co chodzi (to ten szatański wyraz twarzy Ratzingera, którego boją się małe dzieci, ta?) ale kawałek sam w sobie jest dobry. "Masturbator" to taki hymn zespołu. Szkoda, że to akurat ten utwór, bo na płycie jest kilka dużo lepszych. Jednego nie można mu odmówić - jest naprawdę baaardzo szybki. "Suicide" jest za to rewelacyjny pod każdym względem. Miłym zaskoczeniem są "leniwe", gitarowe wstawki między tą zabójczą jazdą bez trzymanki. Efekt na tyle dobry, że moją odpowiedzią na "I want your fucking life!" jest "take it as it is". Płytę zamyka "Outro", na które składają się odgłosy padającego deszczu, kościelnych dzwonów ("Hells Bells"?) i jakaś wyjątkowo mroczna melodyjka.
Co takiego stało się w Jarocinie? Jakim cudem tak przedziwny twór, jakim jest Masturbator, zdołał porwać na dno piekła tylu ludzi? Na dobre zawładnąć ich umysłami? O co właściwie w tym wszystkim chodzi? Wkurzę was i nie odpowiem na te pytania. Odpowiedzcie sobie sami. Wystarczy znaleźć na allegro kawałek piekła i sprowadzić go sobie do domu. Warto.
Rzeczywiście nazwy angielskich zespołów są czasem równie... dziwaczne.
Posłucham tego Masturbatora, bo nie można oceniać książki po okładce, a zespołu po nazwie nawet jak jest to nazwa Masturbator :D
Jak można grać w zespole o tak durnej nazwie?
Keidyś widziałem okładkę w sklepie w dziale metal i się zastanawiałem czy to jakiś pastisz.
Jeszcze masturbatora nie słyszałem.