- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Mars Volta "De-Loused In The Comatorium"
Ostatnie tygodnie Anno Domini 2003...
Czas, gdy kandydaci do tytułu Albumu Roku wybiegają na ostatnią prostą...
Ostateczne rozstrzygnięcie jest blisko...
I oto, gdy wydaje się, że prawie wszystko jest już jasne znikąd pojawia się nowy pretendent do tytułu.
Na imię mu "De-Loused In The Comatorium".
I to właśnie on jako pierwszy mija linię mety.
Oto więc Płyta Roku 2003.
Jej twórcą zespół The Mars Volta.
Badania antydopingowe nowego mistrza dają wynik negatywny ;)
Oj, tak...niezwykły jest to album... Łączący tyle elementów zupełnie do siebie nie przystających, tak do bólu wręcz eklektyczny, tak niesamowicie mieniący się i migoczący. Wolno-szybko, ciężko-delikatnie, przejrzyście-gęsto, mrocznie-lekko: tego typu zestawienia można w odniesieniu do płyty mnożyć bez końca. Istny huragan dźwięków, momentalnie wywołujący niepokój i przykuwający uwagę. Jest tu sporo "kingcrimsonowskiej" schizofrenii, świetnie słyszalnej choćby na początku "Roulette Dares" czy też w "Cicatriz Esp", która jednak zupełnie nie przytłacza albumu. Jest klasyczna rockowa progresja ("Drunkship In Lanters"), jak również metalowa dynamika, której głównym motorem jest zasuwająca przed siebie perkusja ("Inertiatic Esp"). Totalnie znerwicowane, szarpiące i rozedrgane partie kojarzą się z tym, co robi System Of A Down ("Take The Veil Cerpin Taxt"), a całkiem wolne, subtelne fragmenty przypominają Porcupine Tree ("Son Et Lumiere"). Spaja to wszystko niesamowita jazzowa ekspresja, która chwilami eksploduje energią tak znienacka, że wręcz rozsadza album. Jest tu też swoista muzyczna histeria, jakże wspaniale korespondująca z tematyką albumu - historią człowieka, który po wyjściu ze śpiączki popełnia samobójstwo.
Wokal Cedrica jest szalenie zróżnicowany i naładowany emocjami. Są tu szepty, zamotane linie melodyczne, szaleńcze tempa i zwolnienia, frazy pełne bólu i histerii, rozgoryczenia i pasji, złości i gniewu. Gitarowa wirtuozeria Omara Rodriguez-Lopeza powoduje opad szczęki (solówki w "Cicatriz Esp" i "Take The Veil Cerpin Taxt"!!!), podobnie jak znakomite partie basu pana Juana Alderete (posłuchajcie końcówki "Roulette Dares" lub początku "Cicatriz Esp"). Osobna historia to gra Jona Theodore na perkusji, którego każde jedno stuknięcie jest idealnie wpasowane w muzykę, a każde połamane przejście jest tak lekkie, że sprawia wrażenie prostego jak budowa cepa;). Klawisze obsługiwane przez Isaiah Owensa pozostają nieco w tle, dodając masywne tła i mnóstwo dziwnych, maszynowo-kosmicznych dźwięków.
Płyta permanentnie drga, błyska, migocze, iskrzy się, a jeśli na krótki moment uspokaja się, to tylko po to, by za chwilę rozbudzić się z potrójną siłą. Tak jakby wszystkie dźwięki zaklęte na tym krążku chciały się za wszelką cenę wyrwać na wolność. Przy całym tym "rozbieganiu" płyta pozostaje dziełem bardzo spójnym i przemyślanym, co w połączeniu z dynamiką i ekspresją sprawia, że kolejne minuty mijają całkiem niezauważalnie i wiele razy łapałem się na podnoszeniu brwi ze zdziwienia, że to już koniec kawałka pierwszego... piątego... siódmego... Album "chwyta" bowiem momentalnie i nie daje szans na uwolnienie się. Począwszy od niespiesznie narastającego "Son Et Lumiere", przez co chwile rozrywane opętańczymi dźwiękami "Roulette Dares", nerwowe "Drunkship In Lanters", okraszone genialnym, transowym refrenem "Eriatarka", aż po spokojne i stonowane "Televators" oraz "Take The Veil Cerpin Taxt" z fantastyczną częścią instrumentalną i arcydramatyczną końcówką. A w środku "Cicatriz Esp" - kawałek zawierający w sobie wszystkie te elementy, które tak wspaniałe współgrają na tym albumie: na początku ujmujący świetną melodyką, potem coraz głębiej tonący w oceanie schizofrenii, z której wynurzają się pełne energii dźwięki, przypominające dokonania... Santany. Genialne. Tak jak i cały album.
Co tu więcej pisać: muzyczne arcydzieło i jak dla mnie Płyta Roku 2003.
Koncert na Opku trochę mnie zawiódł.
Głownie tym, że repertuar prawie wyłacznie z ostatniej płyty i krótki dosyć.