- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Mark Knopfler "Sailing to Philadelphia"
Znowu światło dzienne ujrzał cud spod palców mistrza gitary i wspaniałych, nastrojowych klimatów - Marka Knopflera. Muszę przyznać, że początkowo podchodziłem do płyty z dużym dystansem. Zastanawiałem się, czy będzie tak dobra jak "Golden Heart" i czy w ogóle Mark potrafi napisać coś piękniejszego niż "Złote serce"... Otóż okazuje się, że MOŻE. I to dużo piękniejszego. Olbrzymia ilość zaproszonych gości z pewnością przyniosła pożądane efekty, ale również obecność takich ewenementów jak Paul Franklin, Richard Bennett czy Guy Fletcher (ci trzej to chyba nie rozstają się z Knopflerem), czy też Jimmy Cox (którego polubiłem za solo grane na pianinie do "Cannibals" w czasie występu promującego "Golden Heart"), zdecydowanie przyczynia się do uzyskania takiej a nie innej jakości. Płyta początkowo miała u mnie 5 w skali 10, (gdzie "Golden Heart" miałby 8), ale szybko zawędrowała z 5 na 9. Co gorsza, nie zatrzymuje się :). Pisząc tę recenzję nadal jestem pod wrażeniem.
Sama płyta różni się nieco od poprzedniczki. "Golden Heart" to album, który zawiera w sobie olbrzymią ilość irlandzko-szkocko-angielskiego folku, połączonego trochę ze stylem country i rockiem. "Sailing to Philadelphia" nie zawiera może w sobie aż takiej ilości irlandzko-szkockiej nuty, ale jednak takowa również się pojawia. Toteż takie instrumenty jak flet, fujarki, kobza, skrzypce (obecne na "Golden Heart") tutaj zastąpione zostają przez saksofony różnego rodzaju, trąbki, rogi, harfy, harmonijki ustne...
Opiszę może poszczególne utworów. Pierwszy kawałek to "What it is", a refren mówi "It's what it is now", co możnaby chyba przetłumaczyć jako "Jest jak jest". A jest to znakomity kawałek, przyznam się, że dla mnie numer jeden na całej płycie (ex-equo z "Silvertown Blues"). Jest dość szybki z fajnym motywem gitarowym, a w słowach pojawiają się średniowieczne zamki, szkocki trębacz itp. Słychać więc tu również odrobinę folku, choć dopiero po którymś tam razie. Niemniej jednak "czapki z głów, panowie". Kawałek nr 2 to "Sailing to Philadelphia", tytułowy utwór z płyty. Mark śpiewa go na zmianę z Jamesem Taylorem. Piosenka utrzymana bardziej w stylu country. To niemalże opowiadanie biograficzno-historyczne o Jeremiahu Dixonie i Charlesie Masonie. Niestety, nie znam zbytnio historii ameryki, toteż na tym poprzestanę. Niemniej kawałek jest bardzo dobry. Nr 3 to "Who's your baby now". Napiszę w ten sposób: na każdej płycie musi być chyba coś, co się podoba trochę mniej niż reszta. Tu to dla mnie właśnie ten kawałek. Jest dość szybki, dziwny i śmieszny zarazem. Ale na pewno znajdą się osoby, którym spodoba się bardziej niż mnie. "Baloney again" to kolejny fantastyczny utwór. Dźwięki świerszcza(!), harmonijki ustnej i ciepłego, mięsistego brzmienia gitary Knopflera. Do tego fajny rytm, trochę kojarzący mi się z "No can Do" z "Golden Heart". Utworek tajemniczo-nastrojowy, troszeczkę kojarzy mi się przez to z kolei z "Private Investigations"... Następny: "The last laugh" to cudo zaśpiewane wespół z Van Morrisonem. Porusza znany problem "ten się śmieje, kto się śmieje ostatni"... Autor wręcz kocha dźwięk owego ostatniego śmiechu, ale tylko wtedy, kiedy to on się śmieje :))). Od strony muzycznej jest dość wolny, a smętny głos Knopflera i specyficzny wokal Van Morrisona przeplata się ze wspaniałymi zagrywkami Marka. Następny to "Silvertown Blues". Dla mnie jest to również najlepszy moment płyty (obok "What it is"). Ma wspaniały klimat, słowa są cudownie dobrane, potęgujące nastrój przygnębienia i tajemniczości. Do tego prosty motyw gitarowy w tle. Gitara prowadząca odzywa się na przemian z wokalem, ale czasem wręcz "wżyna się" i współbrzmi z Knopflerem. Brzmi to tak, jakby Knopfler początkowo planował układ śpiew-gitara-śpiew-gitara, ale w miarę upływu czasu tracił nad tym kontrolę. W rezultacie można powiedzieć, że w pewnym momencie Mistrz śpiewa wraz z gitarą. Przynajmniej takie są moje odczucia :). Brawo Marek!!! Po raz drugi "czapki z głów".
Następna piosenka to "El Macho". Dość fajna, dobry motyw główny grany na saksofonie. Przyjemnie się słucha. Potem jest "Prairie wedding". Tutaj też duże brawa za klimat. Utwór dość powolny, kojarzy mi się z "I'm the Fool" z "Golden Heart". Kolejny numer to "Wanderlust". Zaczyna się dość wesoło, ale zaraz potem Knopfler zmienia klimat i następuje coś bardzo ciekawego: "przysmutnawa przerwa". Kawałek trzeba usłyszeć. "Speedway at Nazareth" - kolejne cudo. Szybki (chyba najszybszy), niemalże "Walk of Life", "Cannibals", "Industrial Desease" i reszta w jednym. Utrzymany bardziej w stylu country. Knoplfer śpiewając wciela się w kierowcę wyścigowego, który nie ukończył żadnego wyścigu(sic!), ale za to na trasie w Nazareth nie zrobił żadnego błędu. Co ciekawe, perkusja wchodzi dopiero, gdy Knopfler śpiewa ostatnie słowo. Potem to już tylko cudowne solo zagrane wespół ze skrzypcami. To według mnie solówka nr 1 płyty. Ostatnie takie solo było pod koniec "Je suis desole" z "Golden Heart" a jeszcze wcześniej to chyba aż w "Telegraph road". Wspaniały kawałek. Potem jest "Junkie doll". Knopfler śpiewa o ćpaniu. Ale sam utwór jest dość pogodny i szybki. Mnie kojarzy się (głównie przez zagrywkę) z "Money for Nothing" czy "Imelda"... "Sands of Nevada" to następny "klimatyczny", chyba najwolniejszy kawałek z całej płyty. Wspaniały klimat. "One more Martinee" to coś dość wolnego, ale optymistycznego. Refren "Something's going to happen to make your whole life better" mówi sam za siebie.
Reasumując: płyta bardzo dobra. Knopfler po raz kolejny potwierdza, że długa praktyka z Dire Straits nie poszła na marne. Każda piosenka to wielkie dzieło, które powstało przy pomocy wielu ludzi. Ale to chyba tradycja Knopflera, nagrywać kawałki z jak największą ilością instrumentów. Za to efekty końcowe nie raz przyprawiają o zawrót głowy. Zawrót spowodowany nie poprzez jakieś tam superszybkie solówki, niesamowite efekty, czy ekstramocne riffy, ale przez prostotę i geniusz wykonania. A Knopfler jak zawsze jednoczy się niemal ze swym wiosełkiem, by wykrzesać z niego niesamowicie delikatne dźwięki, wspaniałe zagrywki, solówki lub też czyściutkie technicznie, mocne riffy. Większość kawałków na płycie jest bardzo nastrojowa, co potęguje jeszcze charakterystyczny "znudzony" głos Marka. W sam raz do słuchania w ciemny, deszczowy wieczór. Gorąco polecam płytę każdemu, kto choć raz w życiu słyszał styl Knopflera (ręczę, że się nie zmienił) i podobało mu się. Jeżeli natomiast ktoś poszukuje mocnych, hard-rockowych, czy też metalowych wrażeń, lepiej niech po tę płytę nie sięga.