- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Marilyn Manson "The Last Tour on Earth"
I stał się na nowo chaos. Wszyscy pamiętają skandalizujący krążek "Antichrist Superstar" oraz dość perwersyjny "Mechanical Animals", wszyscy mają jakąś opinię na temat kapeli Marilyn Manson i wszyscy z zainteresowaniem śledzą poczynania tego zespołu. Wszyscy pamiętają także, jaka burza rozpętała się, gdy Pan Antychryst ze spółką zechciał zaszczycić nasz beznadziejnie dewotkowato-dogmacki kraj swoim koncertem. Przyszło mi ocenić płytkę z zapisem z podobnej (jasne, podobnej...) imprezki...
Wita mnie "Inauguration Of The Mechanical Christ", niesamowicie niespokojny utwór, który wytwarza atmosferę grozy i tajemniczości. "The Reflecting God" ostro wchodzi w drogę polepionym dźwiękom poprzedniego kawałka. Mocny bas, prosty riff gitarowy i charakterystycznie zbolały głos Marilyna Mansona zabiły we mnie resztkę zmęczenia i zadumy. Zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Kolejny utwór - "Great Big White World" - moim zdaniem brzmi lepiej niż oryginalna, studyjna wersja. Mniej w nim syntetyczności na rzecz naturalnych dźwięków i prostolinijnego darcia się. Moją uwagę zwróciła sekcja rytmiczna - nie da się ukryć, że bas doskonale komponuje się z drumami, a wręcz te dwa instrumenty się pokrywają, pogłębiając swój przekaz. Następnie "Get Your Gun", który jest najnormalniejszym w świecie numerem bez żadnej filozofii. Wokal jak zwykle bezbłędny, gitary proste, liryka nie wzbudzająca szczególnych uczuć. Średni utworek z miłą(?!) dla ucha harmonią melodyki. Bardzo udany cover piosenki Annie Lenox "Sweet Dreams" jest oryginalnym pomysłem, jak z hitu pop wykroić hard-balladę. Wykonanie zachwyca, szczególnie z powodu czysto technicznego - wszystkie utwory na krążku są w wersji live. Super-powerowy "Rock Is Dead" przekracza granice marzeń. Chyba nikt, ani nic na świecie nie wyobrażało sobie lepiej zagranego numeru na żywo. Marilyn powala swoim fantastycznym głosem, gitary surowo znaczą ścieżkę dla opanowanego basu i nierównomiernej perkusji. Wracając do wokalu, duże wrażenie robi na mnie sposób wykonania utworu, który jest... zaskakujący - pełen siły, ironii i spontanu - budzi niekłamany podziw dla Mistrza Brayana. Siódmy numer, "The Dope Show", także należy do grona moich faworytów. Fajnie brzmi połączenie ostrej balladki z soulowym chórkiem. Piosenka nabrała charakteru (z czego się bardzo cieszę), ale straciła parę walorów studyjnej wersji - brakuje mi demonicznych wejść bardziej wyrazistego męskiego backing-wokalu. "Lunchbox" szokuje - Marilyn pozwolił sobie na zarejestrowanie krótkiego mono-dialogu z publicznością (On: "Hallelujah motherfuckers!!!", oni: "aaaaa!!!" :) ), w którym wyraźnie słuchać, jak parodiuje pana Jonny'ego Daviesa z KoRna. Brzmi to bardzo śmiesznie, no... może dla fanów Kukurydzy nie bardzo. Utwór sam w sobie nie ma nic do zaprezentowania. Trochę wrzasku, mocny podkład i pare wulgarnych słów. Średnio. Dziko uporządkowany "I Don't Like The Drugs (But The Drugs Like Me)" zachował swój rythm'n'bluesowy przekaz i temperament. Ekscytujący wokal Marilyna ładnie splótł się z potężnym głosem kobiety w chórkach. Klawisze mocno wyznaczają fragmenty melodyki (i za to wielkie brawa), gitary w jak najlepszym brudnym porządku grają w doskonałej harmonii z basem. Przed utworem zapisane jest błyskotliwe opowiadanie-wstęp o, oczywiście, dragach. Agresywny, wręcz manifestacyjny "Antichrist Superstar", który jak dotąd powodował wiele mitów wokół kapeli, pod względem muzycznym prezentuje się nieźle. Praktycznie wcale nie razi banalny riff, a zgrane okrzyki na początku i na końcu kawałka dodają mu siły i uzewnętrzniają moc przekazu. Gitary pracują jak należy, a drumy? Drumy na początku numeru (pomiędzy słynnym "hey") odgrywają tak samo ważną rolę, co sam wokalista i Twiggy razem wzięci. Do tego te klasyczne darcie się w zwrotkach i bardzo mocne wrażenia gwarantowane. Ciekawe zakończenie kawałka. Kolejny świetny utwór, który swym wykonaniem przewyższa pierwowzór, "The Beatiful Pepole" jest zajebiście udanym kawałkiem. Niepowtarzalne wejścia pomiędzy zwrotką a refrenem i sam refren dopełniają surową oprawę tego rozszalałego, naturalnie wykonanego utworu, który wzbudził euforię wśród publiczności. Brak miksów i surowe zgrzyty instrumentów dodają sporo uroku(?!) tej piosence(?!:)). Po trzech znakomitych utworach przyszedł czas na mały oddech w postaci kawałka zrobionego i wykonanego... z fantazją. "Irresponsible Hate Anthem", bo to o nim mowa, jest złożony i przemyślany, choć niezbyt ciekawie prezentuje sie jego wykonanie live. Za dużo tutaj zmian, co razi w muzyce kapeli. Gdyby wykonywał to Pink Floyd (na swój styl, oczywiście), to mówiłabym o arcydziele, jednak pośród nieuporządkowanych brzmień i dzikich wrzasków nagłe przejścia muzyczne jak widać (a raczej słychać) nie służą niczemu dobremu. Następny utwór, który od niechcenia został wspaniale przedstawiony i pobił na głowę swój pierwowzór. "The Last Day On Earth". Ma klimat, melodykę i wykonanie. Ballada zamiast okraszona sztucznymi klawiszami, została zaśpiewana przy dźwiękach gitary, przypominającym fortepian keybordem i spokojnym, cichym basem. Dzięki temu koncertowa wersja nabrała subtelności i delikatności. Brayan dał także z siebie wszystko. Ostatni kawałek to "Astonishing Panorama Of The Endtimes" - szybki, powracający do poprzednich klimatów nie dał mi czasu na poważne zastanowienie się nad poprzednim utworem. Całkiem typowy dla tej grupy numer z gitarowym grzaniem, mało wyrazistym basem i cholernie prędką perkusją. Wokalista nie wybija sie ponad przeciętną swojego śpiewu. Całkiem dobry kawałek bez większych niespodzianek i refleksji.
Do CDka dołączony jest "bonus disc", na którym znalazły się cztery utwory. Pierwszy z nich, "Coma White" znany jest już z "Mechanicznych Zwierząt". Jest to bardzo spokojna i nastrojowa ballada, słychać przebłyski geniuszu Marilyna Mansona - mam niejasne wrażenie, że jego głos został stworzony specjalnie do wykonywania ballad. Urzekająca melodia i rozpacz w wokalu są tu największymi atutami. Totalnie perwersyjny kawałek, jakim jest "Get My Rocks Off", prezentuje się równie dobrze, choć bardzo różni się od poprzedniego utworu. Na wyróżnienie zasługuje tutaj elektronika podkładu, która dodaje temu numerowi odmienne brzmienie i ubarwia go. Tak samo świetnie zsyntetyzowany jest wokal Marilyna, który rozdzielono na dwugłos i ponownie połączono. Efekt jest powalający, a sam "Get My Rocks Off" po prostu... podniecający. Druga wersja "Białej śpiączki" - "Coma White Acoustic" - jest bardziej wyszukana i obiecująca, dzięki czemu podwaja walory pierwowzoru. Spokojna, idealnie zagrana, daje pole do popisu nie tylko wokaliście, ale także gitarzyście. O drumach w tym utworze nie ma mowy. "Coma White Acoustic" zachowuje estetykę "Last Day On Earth-live" i przynajmniej sto razy przewyższa studyjną wersję "Ostatniego Dnia Na Ziemi". Ostatni utwór na bonusie to "A Rose And A Baby Ruth" - kawałek, który wzbudza we mnie mieszane uczucia. Wydaje mi się on z jednej strony dość śmieszny, a z drugiej niedobrany. Dziwny, po prostu mi się nie podoba. Ale to nic. Coś musi równoważyć zbyt wielką ilość nieskazitelnych numerów.
Zachwyt, euforia i podziw. Ta płyta żyje własnym życiem, każdy utwór to indywiduum, które bezbłędnie prezentuje się na tle współczesnej muzyki. Mity o pozerstwie i beztalenciu członków zespołu pozostają więc mitami, a moje przekonanie o tym, że MM jest doskonałym zespołem zdaje się być niezmienne. Urzekło mnie to proste, dzikie granie, które nie zostało podsycone jakimś pop-discowym brzmieniem, nie zostało odchamione miksami, i nie zostało przekazane w sposób strasznie poważny, zaćmiony, uduszony - Marilyn Manson jest grupą, która nie stara się być jakimiś pesymistami z prawdziwego zdarzenia, ani też ofiarami losu. Są, kim są. Choćby byli gejami, antychrystami i zboczeńcami - są, kim są.
Ukrzekł mnie także niezwykły wokalista kapeli. Brayan Warner ma seksowny, niepospolity głos i taki sam wizerunek. I z tych dwóch czynników powstało prawdziwe dzieło. Najlepsza koncertówka, jaką słyszałam. I teraz nasuwa się pytanie - dlaczego tylko ósemka? Dlaczego? Bo ta muzyka nie jest rewolucyjna, bo te utwory były, bo to nie Sex Pistols, bo praktycznie nic MM nie zawdzięczamy. Bo to "tylko" banda perwertów, którzy wspaniale grają. Radość, ból, ironia, słowa kpiące z wszystkiego. Bo to nie to, nie wszystko, co może ten zespół z siebie wykrzesać. Jeszcze poczekam.
Krążek rewelacyjny, ten "fan" MM, który go nie ma, jest niegodzien swojego miana.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Nine Inch Nails "The Fragile"
- autor: Kornik
- autor: Baton
Slipknot "Iowa"
- autor: kaRel
The Offspring "Americana"
- autor: RaMoNe
- autor: Jacek R.
- autor: GSB
Therion "Deggial"
- autor: szalony KaPelusznik
- autor: ULC
- autor: Do diabła
- autor: Miki(S)
- autor: Margaret
Serj Tankian "Elect The Dead"
- autor: flanel