- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Marillion "Marillion.com"
Oj, za szybko. Ten kultowy niegdyś zespół chyba troszkę zbyt często zaczął wydawać kolejne albumy. Obawiam się, że znajduje to odbicie w nienajlepszej jakości kompozycji, które znalazły się na najnowszym jak dotąd studyjnym albumie Marillion. Dobrych, własnych pomysłów jest jakby coraz mniej, a coraz więcej zapożyczeń od współcześnie grających młodych zespołów, takich jak np: Radiohead. Zespół, korzystając z pomysłu swego starego wokalisty, zaprosił tym razem również między innymi Stevena Wilsona z Porcupine Tree do pomocy przy miksowaniu płyty.
Co na płycie? Rozpoczynamy utworem "A Legacy". Najpierw spokojny wokal, ale później wykorzystanie rodzaju wokodera. Ten utwór w niczym nie przypomina starego Marillion. Czasami miałem wrażenie (przy partiach wokalnych), że słucham The Beatles. Bardzo gwałtowne zmiany nastroju, bardzo nowocześnie zaaranżowany. Średnio skomplikowana partia gitary nie porywa. Raczej za dużo perkusji, basu i klawiszy, choć fakt zastosowania organów Hammonda należy zapisać na plus. W kolejnej kompozycji "Deserve" pojawia się sekcja dęta (saksofon) z całkiem fajną solówką. Poza tym jest to kolejny dynamiczny utwór, może nieco ciekawszy od pierwszego ale i tak mało przypominający to, co Marillion grał dla nas przez lata. Tajemniczy początek "Go!" z delikatnymi klawiszami i gitarą. Hogarth śpiewa wyjątkowo spokojnie. Czyżby jednak wreszcie coś w stylu Marillion? Chyba tak. Powoli pojawiaja się coraz więcej wspaniałej gitary Steve'a Rothery, coraz więcej klimatu, jakiego fan Marillion mógłby oczekiwać po zespole. Następny - "Rich" to, jednym słowem, przebój. Sporo w nim energii, ale mnie osobiście średnio się podoba. Odnoszę wrażenie, że Hogarth próbuje być kimś, kim nie jest. Za bardzo chce odejść od stylu, w jakim śpiewał do tej pory w zespole. Solówka gitarowa zupełnie nie przekonuje. "Enlightened" to znowu spokojny początek, który zapowiada kolejną propozycję bardziej marillionową. Mimo wszystko jednak nie zachwyca. Solówka gitarowa zbyt dobra jak na całość kompozycji, przypomina nieco karmazynowy klimat. Nieco mocniejsze wejście gitary w "Built-in Bastard Radar", o brzmieniu coraz bardziej ostrym i zaskakującym. Znowu zastosowany przetwornik wokalu. Naprawdę nie rozumiem po co. Hogarth śpiewa idealnie i naprawdę nie potrzebuje tego urządzenia. "Tumble Down The Years", to, zdaje się, najładniejsza kompozycja na płycie. Ta piosenka przypomina nam o latach, kiedy nie było powodów krzywić się nad dokonaniami Marillion. Typowa dla zespołu melodia, bardzo przyjemne brzmienie klawiszy, gitara niczym nie "zanieczyszczona" no i Hogarth śpiewa bardzo naturalnie. Do tego utworu Steve Rothery mógł się bardziej przyłożyć, ale i tak jest całkiem dobrze. Wolny początek "Interior Lulu" zagrany jest za pomoca basu i perkusji, do których dołączają spokojne klawisze i gitara. Zapowiada się jednak znowu dość egzotycznie i mało marillionowo. Po chwili jednak utwór okazuje się lepszym niż się wydawało. Głównie za sprawą gitary i klawiszy, które od czasu do czasu potrafią stworzyć to "coś". Kolejne zabrudzenie wokalu przetwornikiem można przeboleć. To jednak utwór bardzo długi. Tutaj postanowił popisać się swoimi umiejętnościami również Mark Kelly, ale według mnie nie wyszło mu to zbyt pięknie. Gitara broni się dużo lepiej. Na tym albumie jedynie ten instrument powoduje, że nie spiszę jeszcze "Marillion.com" na straty. Ogólnie mówiąc, ta kompozycja nie zasługuje jednak na porównanie z równie długimi arcydziełami jak "Grendel" czy "This Strange Engine". Ostatni, zamykający płytę "House", również bardzo długi. Tu jednak jego bardzo oniryczny charakter powoduje, że jeśli przy słuchaniu płyty dotrwaliśmy do niego, to tym bardziej wysłuchamy albumu do końca. Kompozycja, w której co prawda nie ma nic, co powalałoby na kolana, jednak klimat, zapożyczony wyraźnie od kameralnych ballad George'a Michaela, jest jak najbardziej znośny dla wysublimowanego ucha. Ciekawe partie trąbki.
Album z całą pewnością uderza swoją świeżością. Ale czy na pewno to, co świeże, jest zawsze dobre? Jeżeli zespół zamierza za pomocą rewolucyjnych jak na Marillion rozwiązań muzycznych zdobyć znudzoną rockiem progresywnym część słuchaczy, to być może w jakimś, mniejszym czy większym stopniu, mu się to uda. Jeśli jednak chce zatrzymać przy sobie starych fanów, to nie wolno im wydawać więcej takich płyt. Na każdej płycie Marillion był przynajmniej jeden taki fragment, że aż ciarki rozkoszy przechodziły po całym moim ciele. Tutaj z przykrością muszę stwierdzić, że nic takiego nie poczułem. Nawet pomoc Stevena Wilsona przy tworzeniu albumu nie była tu chyba na najwyższym poziomie, ale możliwe również, że nie był on i tak w stanie nic zrobić z kompozycjami, które dostał do zmiksowania. Po wielokrotnym przesłuchaniu płyty nie jestem w stanie zdobyć się na wysoką ocenę, ale będąc zawsze niepoprawnym optymistą, liczę na więcej na następnym albumie Marillion.