- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Mandragora Scream "Fairy Tales From Hell's Caves"
Literatura, sztuka oraz mroczny nastrój średniowiecza są często wykorzystywane w gotyckiej muzyce. Między innymi pod tymi wpływami od kilkunastu już lat pozostaje włoska grupa Mandragora Scream. Powstała w 1997 roku za sprawą wokalistki i autorki tekstów Morgan Lacroix, jednak dopiero trzy lata później do zespołu dołączył gitarzysta Terry Horn. Wynikiem tego jest demo oraz wydany w 2001 roku album "Fairy Tales From Hell's Caves". Koncept płyty narodził się w głowie Morgan, która zainspirowała się "piekielną" częścią "Boskiej Komedii" Dantego. Jak wygląda muzyka inspirowana tym dziełem? Posłuchajmy...
Każda opowieść musi mieć swój początek. Tak jest i tym razem. Wkraczamy w świat płyty poprzez trzyminutowe intro - "Fairy". Już w pierwszych dźwiękach grupa daje znać słuchaczowi, że będzie mrocznie. Organy, pioruny, jakieś niezrozumiałe szepty, odgłosy kropel deszczu. Cała kwintesencja nastroju gotyckiego - niczym w opowieściach Edgara Allana Poe. Z szeptów wyłaniają się już bardziej zrozumiałe wersy. Jednak tylko na chwilkę, ponieważ słychać, że ktoś coś śpiewa, ale nie można tego zrozumieć. Będzie to częsty zabieg Mandragory - śpiew puszczono bowiem od tyłu. I znów pojawia się delikatny, wręcz niewinnie dziecięcy głos Morgan. Po chwili nastrojowych klawiszy słychać już dźwięki skrzypiących bram, schodzenia po schodach do czeluści Piekła i głuche jęki grzeszników.
Płynnie przechodzimy do "The Time Of Spells". Utwór zaczyna się od nieudolnych uderzeń w klawiaturę pianina, jakby przebiegał po niej jakiś uciekający przed czymś czarny (a jakże!) kot. Delikatna gitara i ładny głos Morgan to tylko przykrywka do tego, co wydarzy się w dalszej części utworu. Niby niedbale zagrane akordy na gitarze i nagle mamy wrażenie, jakby formacja do refrenu zaprosiła muzyków ze Skunk Anansie. Morgan śpiewa tu z podobną chrypką i podobną charyzmą, jak Skin, a muzycy wcale jej nie ustępują. W tle mamy również mnóstwo świetnych akordów, rewelacyjną sekcję rytmiczną, klawisze i coś, co również będzie częste - różnego rodzaju echa. Jeszcze tylko ładna solówka i przechodzimy do "Five Tear Drops". Zaczyna się wręcz żałobnie. Delikatne, smutne pianino. Jednak to znów tylko złudzenie. Bardzo fajna zagrywka gitary przerywa ten ton, w zwrotce warto natomiast zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Znów świetne echo Morgan, rewelacyjny bas, zgrane z nim sprzężenia gitary. Słowa refrenu same wpadają w ucho, mimo iż można z nich wyczytać receptę na jakąś nieczystą miksturę. Zresztą głos Morgan brzmi jakby sama była czarownicą.
Zagłębiamy się w kolejne kręgi Piekła - czas na "Brain Storm". Znów jakieś dziwne dźwięki, bicie serca, poruszane ciepłym wiatrem dzwonki i riff gitary, który mówi, że będzie się działo. Delikatna, spokojna zwrotka przeistacza się w refren. Po chwili, mniej więcej w środku utworu, mamy dźwięki, przy których na początku nawet instrumenty są nieco zdziwione i lekko zgorszone. Są to mocno działające na wyobraźnię dźwięki kobiecej przyjemności czerpanej z miłości(!). I znów wracamy do wstępnego riffu oraz refrenu, po którym następuje niespodzianka - śpiew Morgan puszczony jest od tyłu, co w konsekwencji nadaje temu utworowi jeszcze bardziej złowieszczego charakteru. Jedynym minusem tej naprawdę świetnej kompozycji jest pewna nowinka techniczna - refren "okraszony" jest bowiem efektem znanym z przeboju Cher "Believe". Ech, naprawdę zbędnym. Następną opowieścią jest jeden z najlepszych na płycie utworów. "Cryin' Clouds" zaczyna się fajną przygrywką na klawiszach, by potem gitary mogły poszaleć w rockowym riffie. Świetna partia klawiszy w tle riffu imituje smyczki. Gdy zaczyna się zwrotka, gitara znów daje znać o sobie - jednak w nieco inny sposób. Słychać bowiem bliskie każdemu gitarzyście powolne przesuwanie piórkiem po strunie. Każdy jej mały rowek zaznacza swoją obecność, aż ciary po plechach przechodzą. I jeszcze ta zagrywka na gitarze przed refrenem, w którym to Morgan po raz kolejny brzmi świetnie. Jeszcze tylko solówka osadzona w klimacie Płaczących Chmur. Całość utworu zamyka przesterowana gitara.
"Angel Dust" to z kolei dobra praca perkusji przy śpiewie wokalistki i gitarze akustycznej, która zasługuje również na pochwałę. Szybko przechodzimy do "Little Zombies" - kolejnego rewelacyjnego utworu na płycie. Mroczne klawisze, zapowiadające przerażający muzyczny thriller. Najpierw jednak mocny rockowy riff, który łączy się ze świetną pracą sekcji rytmicznej i klawiszami. Nawet refren, mimo że chwytliwy, jest niepokojący. Wstęp i sama solówka również są przesiąknięte tym nastrojem. Chwila wytchnienia i słyszymy przeszywający krzyk. Groza, deszcz, żałobna gra na gitarze i wreszcie dźwięki jak z horroru - ktoś kogoś goni nocą przez ciemny i zamglony las. Dźwięki klawiszy oraz płaczliwe wołanie dziewczyny budują nastrój grozy - oczami wyobraźni dostrzegamy w jednej chwili jakieś monstrum - zombie, które zabija. I, jak to podczas oglądania horrorów często bywa, w najciekawszym momencie zamykamy oczy... "Child Of The Moon" to porządna gotycka ulewa, smutne, piękne klawisze oraz duet Morgan i gitarzysty Terry'ego. Piękny, nastrojowy utwór ze świetną wokalizą. Po raz kolejny pojawiają się ciarki, ale i łzy wzruszenia.
Z deszczowego smutku porywa nas rewelacyjny "Starquake". Zaczyna się od puszczonego od tyłu dźwięku grzmotu, który pojawia się w końcówce "Child Of The Moon" (cofamy się do wcześniejszych kręgów Piekła?). Mocne rockowe uderzenie w gitarę oraz świetny rytm połączony z klawiszami i riffem. Zarówno zwrotka, jak i refren dają znać, że powoli czas kończyć wędrówkę po mrocznych, gotyckich "Opowieściach z krypty Piekła". Słyszymy bowiem znajome dźwięki z intro. Tym razem jednak to, co tam mogliśmy bez trudu zrozumieć, teraz zostało puszczone od tyłu. Bardzo pomysłowy zabieg na klamrę spinającą album. I czas na zakończenie, a więc utwór tytułowy. "Fairy Tales From Hell's Caves" zaczyna się znajomymi dźwiękami głosów zbłąkanych dusz oraz chwytliwym gitarowym riffem. Zwrotka natomiast wymienia wszystkich bohaterów, którzy wzięli udział w tej mrocznej i niezwykłej opowieści. Przyjemnie brzmi również krótka męska arabeska, po której następuje jeszcze pokaz umiejętności klawiszowca i gitarzysty. A całość podkreśla w nieskończoność powtarzane ostanie słowo utworu przy akompaniamencie mocno sprzężonej gitary. Skoro historia jakoś się zaczęła, to jakoś się musi skończyć - zamknięciem bramy Piekieł, rajskim ogrodem na powierzchni ziemi i poznaną wcześniej dziecięcą przyśpiewką.
Tak, tu historia powinna się skończyć, jednak krążek nadal kręci się w odtwarzaczu. Mija pierwsza minuta, trzecia, ósma. Czyżby ktoś w studiu zasłuchał się w Mandragorze i zapomniał wyłączyć nagrywania? Nie, po ponad 20 minutach ciszy Mandragora Scream ma jeszcze jedną niespodziankę. Jest to ukryty w czeluściach albumu, niewymieniony na okładce króciutki utwór "Eva's Stardust", dedykowany dziecku, które w trakcie pracy nad płytą urodziło się jednemu z muzyków.
"Fairy Tales From Hell's Caves" świetna płyta do słuchania w nocy, kiedy ciemność wokół pomaga wydobyć z siatki dźwięku wszystkie ukryte w muzyce smaczki. Wtedy to właśnie można się naprawdę przestraszyć odgłosów jęczących dusz czy też chwil grozy w "Little Zombies". I ciężko potem zasnąć, bo wydaje się, że ktoś lub coś stoi za firanką.
Jedynym mankamentem płyty jest niestety nie najlepsza znajomość języka angielskiego Morgan. Chociaż, z drugiej strony, Bela Lugosi też nie znał angielskiego i to wcale nie przeszkodziło mu być wielkim Draculą.