- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Led Zeppelin "The Song Remains The Same"
Dość powszechnie uznaje się, że z wielkiej trójcy klasycznego hard rocka największym koncertowym zwierzem jest Deep Purple, co panowie potwierdzają już od czterech dekad znakomitymi albumami live - zawierającymi dużo lepsze wersje ich utworów, niż te studyjne. Z Led Zeppelin - gdyby sugerować się tylko płytą "The Song Remains The Same" - sytuacja przedstawia się niestety odwrotnie. Genialne kawałki z regularnych krążków wiele tracą, a w najlepszym wypadku niewiele zyskują, w wykonaniach koncertowych. To, że Zeppelini na koncertach też potrafili prezentować się świetnie, pokazał dopiero wydany parę lat temu zestaw "How The West Was Won". Jednak przez prawie trzydzieści lat jedynym świadectwem ich konfrontacji z publicznością pozostawał recenzowany tu album, do którego niżej podpisany, mimo wielu przesłuchań, nijak nie może się przekonać.
Ja wiem, że płyta live Led Zeppelin to nie koncert życzeń, jednak nie sposób uznać materiału zawartego na "The Song Remains The Same" za prawdziwie reprezentatywny, a chyba właśnie taki powinien się znaleźć na tego typu albumie. Na koncercie panowie Plant, Page, Jones i Bonham zaprezentowali aż trzy utwory z "Houses Of The Holy" (co można wytłumaczyć tym, że występ był rejestrowany w roku premiery tej płyty - jednak na tak ważną koncertówkę można było przygotować bardziej przekrojowy, a mniej promocyjny zestaw), po dwa z "Dwójki" i "Czwórki" i zaledwie po jednym z "Trójki" i "Jedynki" (co zwłaszcza w tym ostatnim przypadku boli...). Ale nawet zgadzając się na takie proporcje, nie sposób zaakceptować braku takich zeppelinowych standardów, jak "Immigrant Song", "Since I've Been Loving You" czy "Heartbreaker" (które na koncerty nadają się wręcz idealnie).
No ale zostawmy już to, czego nie ma i przejdźmy do tego, co na krążku znajdziemy. Album otwiera "Rock And Roll" (choć na "otwieracz" dużo lepiej nadawałby się sąsiadujący z nim na "Led Zeppelin IV" "Black Dog") - odegrany poprawnie i nic ponad to. Podobnie rzecz się ma z "Celebration Day" (oryginalnie na "Trójce"). Momenty są w "The Song Remains The Same" i "Rain Song" (obie z płyty "Houses Of The Holy"). Jednak "właściwa część" albumu rozpoczyna się dopiero wraz z 25-minutową wersją "Dazed And Confused" - chyba najlepszego kawałka Zeppelinów w ogóle. Początek jest bardzo obiecujący - powolny, "kroczący" bas Jonesa, gitarowe zawodzenia Page, a po chwili pierwsze zwrotki brawurowo odśpiewane przez Planta - jego interpretacja robi naprawdę duże wrażenie. Niestety do czasu. Gdy złotowłosy Robert intonuje "If you're going to San Francisco", to ręce opadają. Zaczyna się część improwizacyjna i wokalista zaczyna coś jęczeć bez większego sensu, za to na granicy fałszu, gitarzysta przynudza po kilkunastu minutach podobnych zagrywek, w zasadzie tylko basista trzyma poziom, bo i Bonham za garami coś taki trochę ospały momentami. Następne jest "No Quarter" - najlepszy utwór z "Houses Of The Holy" - klimatyczny klawiszowy wstęp Jonesa, łagodny śpiew Planta, który jednak pod koniec zwrotek znów nie potrafi czysto wyciągać "górek" i najwyższej klasy gitarowe riffy wychodzące spod łapy Jimmy'ego. Później zgrane do bólu "Stairway To Heaven" (z "Led Zeppelin IV") - Plant znów bardzo daleki od ideału, wysokie partie w jego wykonaniu wychodzą po prostu słabiutko, Page niepotrzebnie sztucznie wydłuża solówkę. "Moby Dick" z "Dwójki" - swoje pięć (a właściwe dwa razy więcej) minut ma "Bonzo" - solówka perkusji całkiem niezła, choć takiego bębniarza z pewnością stać na więcej. Zresztą Bonham nie zachwyca również w zamykającym album "Whole Lotta Love", gdzie gra wolniej i mniej precyzyjnie niż na studyjnym oryginale, a pozostała trójka też nie zachwyca.
"The Song Remains The Same" nie jest albumem jednoznacznie złym - jest tu dużo momentów świadczących o najwyższej muzycznej klasie, czuć tutaj ducha lat 70-tych (przede wszystkim w baaaardzo długich improwizacjach), jednak szkoda, że płyta ta nie została nagrana trzy lata wcześniej. Zawierałaby bowiem wówczas utwory wyłącznie z "Led Zeppelin I" i "Led Zeppelin II", w dodatku z Plantem w szczytowej formie i taki krążek miałby szansę stać się najlepszą płytą live w dziejach rocka. A tak mamy, co mamy...
Nie powiedziałbym że cytat z kultowego, hipisowskiego "San Francisco" Scotta McKenziego jest bez sensu. A tak w ogóle słyszałem wiele wersji Dazed and Confused, ta jest wyjątkowo natchniona, jest to największy highlight TSRTS. Najlesze smyczkowe solo Page'a, choć może się ono wydać "chore" i demoniczne.
Jak wspomniał poprzednik, wersja z LA Forum 1975 jest warta przesłuchania. Znam i cenię.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
King Crimson "In the Court of the Crimson King"
- autor: Grzegorz Kawecki
Pink Floyd "Wish You Were Here"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: GSB
- autor: Tomasz Klimkowski
Metallica "Master Of Puppets"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Qboot
Armia "Triodante (reedycja)"
- autor: ad
Black Sabbath "Master Of Reality"
- autor: Elwood