- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Leash Eye "Destination: 125"

Czy po Leash Eye można się spodziewać czegoś zaskakującego? Zwykle nie, a okładka "Destination: 125" - szóstego albumu grupy, a trzeciego z wokalistą Łukaszem Podgórskim w składzie - zdaje się sugerować, że również nie tym razem. Jest ciężarówka, na tablicy rejestracyjnej samochodu widnieje skrót F.H.T.W., krajobraz też wygląda znajomo, a i numer szosy 125 nie jest nowością. Wstępny, być może przedwczesny wniosek: kapela porusza się ciągle tą samą drogą, a fani ponownie otrzymają to, czego się spodziewają. Do myślenia dać mi mogły tylko barwy polskiej flagi, z bielą pożółkłą na pustynnym słońcu.
Zawartość "Destination: 125" - i muzyczna, i graficzna - potwierdza przypuszczenia. Dźwiękowo i tematycznie kwintet przedstawiający się też jako Hard Truckin' Rockers pozostaje w swoich rejonach. Znowu pożyczył coś z przebojów anglojęzycznych kolegów - jeśli tytuł "The House of the Setting Sun" słusznie kojarzę ze spopularyzowanym przez The Animals "The House of the Rising Sun" - a szczególnie mocno do własnej wcześniejszej twórczości Leash Eye zdaje się nawiązywać tekstami "A Trap", w którym wrócił Jackie Chevrolet, oraz "Back to Hell". Słowa "from hell to Wyoming" fanom grupy nie powinny być obce. W ostatnim z wymienionych utworów obrano przeciwny kierunek podróży.
Wyprawa posiada tym razem też elementy filmowe, może wręcz kina drogi. Zgodnie ze stylizacją na tylnej okładce i wewnątrz książeczki, odbiorca ma do czynienia z przeznaczoną do wyświetlania na ekranach, prawdopodobnie amerykańską produkcją, w obsadzie której znaleźli się: Luc albo Luke Foothill, czyli wokalista Łukasz "Quej" Podgórski, Arcadio da Perra, czyli gitarzysta Arkadiusz "Opath" Gruszka, Chickadee Pete, czyli klawiszowiec Piotr "Voltan" Sikora, Marco Herrero, czyli basista Marek "Marecki" Kowalski, oraz Martin Hunterstew, czyli perkusista Marcin "Bigos" Bidziński. Żeby nie piętrzyć jeszcze bardziej listy imion, nazwisk i pseudonimów, "granych" przez pięciu panów ról już nie podam. Inżynier dźwięku Mikołaj Kiciak - dodatkowo obsługujący m.in. tamburyn, marakasy i gitarę - gwiazdą "filmu" nie został.
Podobnie jak na poprzednim albumie, czyli "Busy Nights Hazy Days" z 2022 roku, zespół zaprezentował 39 minut muzyki. Postawił na mocne, hardrockowe kawałki. W bluesa się tym razem nie zapuszczał. Klawisze w stylu lat 60. lub 70. przywodzą na myśl Deep Purple. Świetnie brzmiąca gitara stylistycznie porusza się gdzieś między Black Sabbath a stoner rockiem. Nie ma tu żeńskich chórków znanych z poprzedniego albumu, zdarzają się za to męskie. W każdym z dziewięciu utworów solówką zabawia nas gitarzysta lub klawiszowiec, a w pierwszym i ostatnim - obaj. W większości nie są to popisy zapadające w pamięć, ale słucha się ich z przyjemnością, zwłaszcza tych prawie minutowych, organowych w "Venom" i "Big". Do udanych urozmaiceń w środku kompozycji zaliczyć można jeszcze dwie wstawki - stosunkowo spokojną w "String Puller" i ciężką w "Case Closed", ale lepsze wrażenie robią intra. W takim zakresie swoje od kilku do kilkudziesięciu sekund ma każdy członek kwintetu. Od bębnów zaczyna się "Some Like It Hot", a od gitary basowej - "Back to Hell". Wejściem wokalu przy tworzącym tło dźwiękowe brzęczeniu wyróżnia się "String Puller". Dwa najciekawsze wstępy posiadają "Do or Die" i "A Trap". W pierwszym słychać zniekształcone pianino elektryczne. Do drugiego trafiło pół minuty jeszcze mocniej przetworzonych, psychodelicznych dźwięków, tym razem gitary.
Gdyby podzielić album na trzy części po trzy utwory, jako najlepszą bez wahania wskazałbym środkową. Pierwsza jest jak rozgrzewka, zwłaszcza stonerowy "Some Like It Hot" i szybszy, energiczny "Venom". Przy "Do or Die" emocje trochę opadają, by przy kolejnych trzech kawałkach wzbić się jeszcze wyżej. "Back to Hell" posiada najwyrazistsze, najciekawsze do tej pory riffy, a i wokal jest w nim niezły. Wolniejszy, groźnie kroczący "Big" uznaję za najlepszą kompozycję na albumie. Wśród jej walorów znajdują się charakterystyczny, wysoki motyw gitary i krótkie, pojawiające się trochę z zaskoczenia, chóralne wokalizy w zwrotkach. Następnemu utworowi czymś jednak ustępuje. "A Trap" wyróżnia się świetnym, porywającym refrenem - takim, jaki chciałoby się wykrzykiwać w niebo z pędzącego pojazdu. Można powiedzieć, że moc wokalu przedłuża się jeszcze na wykonany a cappella wstęp do "String Puller", ale jako całość ten utwór, jak również "Case Closed", na łopatki nie powala. Dwa kawałki mijają, by zostawić słuchacza z wielkim finiszem. Powolny - jeśli przymknąć oko na zmiany tempa - "The House of the Setting Sun" to przede wszystkim kolejny mocny refren, wyrazisty riff oraz najlepsza, trwająca prawie półtorej minuty solówka gitarowa. Szkoda tylko, że nagranie nie otrzymało dopracowanego zakończenia. Popis gitarzysty przechodzi w solówkę klawiszowca, w trakcie której następuje wyciszenie. Najdłuższy utwór w zestawie został rozczarowująco skrócony, a świetne wrażenie - osłabione.
Szóstym albumem Leash Eye fani grupy zawiedzeni nie będą. Kilka utworów z "Destination: 125" powinno na długo wejść do koncertowych setów zespołu. Żeby materiał był potężnym ciosem, niestety jednak trochę zabrakło. Przynajmniej nie ma tu na tyle słabych kawałków, żeby zniechęcić odbiorcę do słuchania całości lub żeby przeważyły nad tymi naprawdę dobrymi. Leash Eye po prostu po raz kolejny bez przesadnego kombinowania zrobił to, na czym się zna.
Oceń płytę:
Aktualna ocena (3 głosy):
Dzięki za ocenę!