- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Kreator "Phantom Antichrist"
"It's getting closer. Follow my friend, Endorama is crushing you, This the end. Expect no mercy, Just understand, Endorama comes for you. This is the end" - wył lata temu na kontrowersyjnej (swoją drogą całkiem niezłej) "Endoramie" Mille Petrozza wespoł z Tillo "mam lateks na dupie" Wolfem. O tak, coś w tym jest. Kto pamięta tamte czasy, kiedy Kreator rozpaczliwie (bądź nie) szukał pomysłu na swoje nowe "ja", wie o czym piszę. To mogło się źle skończyć. Ale zaraz, zaraz, jako rzecze myśl obiegowa "czasem trzeba coś zrównać z ziemią, żeby zbudować coś nowego i wartościowego". W przypadku Petrozzy chodziło zdaje się o sprowadzenie do parteru "thrashmetalowej" sławy, w jaką obrósł na przestrzeni lat, by ostatecznie odbić się od dna własnej legendy i powrócić w stylu znanym z "Violent Revolution" i kolejnych krążków. Krążków, na których, mimo iż znajdujemy stary dobry Kreator, to jednak istotnie stuningowany, upstrzony we wręcz heavymetalowe barwy oraz iście "szwedzką" melodykę oraz chwytliwość. Na szczęście bez przesady, z wyważeniem i... klasą, kontynuuje tę drogę "wyjściowego metalowania" "Phantom Antichrist" - najnowsze dzieło Niemiaszków (i jednego Fina). Nie warto nawet rozwodzić się nad problematyką kolejnego braku powrotu do czasów mordowania thrashem znanym z "Endless Pain" i "Pleasure To Kill" (dla każdego - w tym fanów Lacrimosy - Kreator zaczął i skończył się w innym miejscu), tylko oddając nadmiar ciśnienia do ubikacji, skupić się nad zawartością netto ostatniego materiału. Bo o tym, że jest super, zajebisty, ekstra i ma fajną "kororowom" okładkę w dwóch wersjach już chyba wszyscy wiedzą.
Płytę otwiera rozmarzone intro "Mars Mantra", które mimo swej szybującej w przestworzach, lekkiej niczym wedlowskie ptasie mleczko atmosfery nie jest w stanie wyprowadzić mnie w pole. Koniec końców "...Kill" też jakieś wprowadzenie miało, więc wiem, że zaraz ktoś mi przypierdoli, ale chwilowo skupiam się na brzmieniu, które zachwyca. Głęboki, przestrzenny sound wprowadza nas w rzucony parę sekund dalej na pożarcie utwór tytułowy, początkowo rozkręcony riffem, mi osobiście kojarzącym się z najbrutalniejszym kawałkiem w historii grupy Metallica, czyli "Fight Fire With Fire". To jednak zaledwie promil tego, co ma do zaproponowania, bo ten fragment trwa jedynie 3 sekundy, jak dobrze obliczyłem, potem Petrozza obsypuje nas już mieszanką dobrze znanego, kreatorowego mielenia gitarą, wokalnego szwargotu (który mimo iż zawiera "angielskienteksten", to i tak brzmi hmm... po niemiecku) oraz wyrywającej z butów, epickiej melodyki. Kawałek mknie niczym strzała Winnetou z któregoś ze starych szwabskich westernów, lecz przy okazji dzieje się w nim naprawdę sporo, a wpleciony przestój i przeszeregowanie motorycznych riffów w środku jego trwania to już mistrzostwo świata. Pała sama lata, że tak sobie zrymuję. Nieco bardziej konwencjonalnie brnie dalej na front "Death To The World", gdzie lwią część numeru stanowi rytmiczne punktowanie po masce przy defiladowym skandowaniu - "Śmierć Światu", jednak przestój i zawieszenie akcji w połowie jego trwania, po którym następuje solówkowy atak i lewitujące, gitarowe wyjście z sytuacji, uzupełniające obraz niemieckiej techniki i systematyczności działania i wynoszące całość do miana metalowego minidzieła. Jako diehardowi Megadeth i już po prostu zwykłemu fanowi muzyki Metalliki, niesamowicie siada mi też kolejny evergreen "Phantom Antichrist" - "From Flood Into Fire", który garściami czerpie ze sztandarowego "In My Darkest Hour" Rudego Mistrza, zaś rewelacyjne przeplatanie zrywów oraz lirycznych fragmentów (w tym znów genialne solo) nie ustępuje najlepszym pomysłom The Four Horsemen z czasów, gdy ich rumaki galopowały w rytm płyt "Master Of Puppets" czy "Ride The Lightning" - tj. potrafiły zarówno jebnąć z kopyta, jak i z kardiochirurgiczną precyzją schwycić za serce.
Mniej więcej po tym samym torze budowania kompozycji porusza się pozostała część "Phantom Antichrist", z której spokojnie można wyróżnić punkowy "Civilisation Collapse" z kotłowaniem Ventora przypominającym wąglikowy "Indians" i porywającym refrenem skrojonym pod względem melodyki na takie nowe "Violent Revolution", dalej "United In Hate" - w którym akustyczne granie wprowadza w battery'owo - damage'owo - dyerseve'owe nawalanki podparte znakomitym rykiem Petrozzy w wyższym rejestrze, kojarzącym się z pikowaniem atakujących Stukasów, czy zgrabny finał "Until Our Path Cross Again", zdradzający wyraźne inspiracje... Iron Maiden.
Taka kreatorszczyzna nie może się nie podobać. "Phantom Antichristem" - pod względem dynamiki, brzmienia, technicznych pochodów, rewelacyjnych solówek - miota, tam miota, napierdala z lewa na prawo niczym szatanem. Petrozza w kompozycjach miesza swoje własne wynalazki, z najlepszymi wątkami zaczerpniętymi z twórczości mega klasyków thrashu zza oceanu, na dokładkę fundując przejażdżkę po gryfach gitar na iście szwedzką modłę, w ten sposób oddając hołd metalowi lat 80 - 90. Przy tym brzmi to wszystko spójnie i zaskakująco nowocześnie, świeżo.
Po zaznajomieniu się z recenzjami "Pahantom..." trochę obawiałem się spotkania z nim, a konkretnie z odtrąbioną na wszystkie strony świata melodyką. Spodziewałem się kolejnej wizyty w amerykańskim gimnazjum na modłę Trivium czy ostatniego wcielenia Machine Head, którym Rob Flynn robi wszystkich na około w chuja, w przebraniu oldschoola serwując różowe pączki i groch z kapustą popity coca - colą. Nic jednak z tego - Kreator wiejskich gimnazjalistów nie odwiedza, starannie odważa składniki i z maestrią łączy je w niczym nie przedobrzając.
Trzeba na koniec jednak wypomnieć maleńką przeginkę, która daje się tej płycie we znaki w drugiej połowie jej trwania - czyli mogącą zirytować manierę stosowania samopowtarzalnych zagrywek, jak te w początkach "The Few, The Proud The Broken" i "Your Heaven My Hell". Jak dla mnie płytę można by bez żadnej straty skrócić o te dwie głowy i pozostając w ramach 8-piosenkowej metallicowej strategii z "MoP" i "RTL" zadać cios śmiertelny, miast niepotrzebnie pastwić się na i tak rzuconym na kolana słuchaczem.
Tak czy siak, potężny, wspaniały, metalowy wygar w najlepszej tradycji grania, obleczony w oczojebny (co nie oznacza w tym wypadku zły) lifting. Ta płyta jest trochę jak obecny, niemiecki przemysł samochodowy. Choć z zewnątrz odchodzi od twardego germańskiego standardu i stylistyki, uatrakcyjniając wygląd pojazdów na koreańską modłę, to pod maską wciąż grzmią rewelacyjne silniki V ileś tam, którym mało kto jest w stanie dotrzymać kroku. O tym niech nie zapominają konserwatyści, czyt. fani pierwszych dwóch krążków Kreator, nim pochopnie spuszczą "Phantom Antichrist" w kiblu.
Materiały dotyczące zespołu
- Kreator
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Black Sabbath "13"
- autor: Dominik Zawadzki
Led Zeppelin "I"
- autor: Piotr Karasiński
Testament "Dark Roots Of Earth"
- autor: Szamrynquie
Megadeth "Endgame"
- autor: Megakruk
Metallica "Master Of Puppets"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Qboot