- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Kreator "Gods Of Violence"
Eins, zwei, eins, zwei, hande hoch, schnell, Brunner du Schweine... Krijejtar, Sodom, Distrakszyn. Wybaczcie te słowne oczywistości zaczerpnięte ze "Stawki większej niż życie", ale gdy od czasu do czasu klasycy teutońskiego thrashu nawiedzają rynki wydawnicze z nowymi płytami, mam wrażenie, że kolejna okupacja już puka do drzwi. Ja wiem, że te zespoły parają się odmienną tematyką, ale jak Petroza, Schmier czy Tomasz Such (nie zuch) zaczynają wyszczekiwać słowa swoich tekstów, od razu wiem, z której części świata nadchodzi atak. Niezależnie od tego o czym traktują ich utwory, zawsze słyszę w nich brzmienie hymnów o potędze. Cóż, mają to we krwi.
Szwargotane anglicyzmy to jedno, typowa niemiecka konsekwencja i dokładność w produkowaniu dźwięków - drugie. W kwestii tego drugiego Kreator po raz kolejny udowadnia, że mu zależy. Jakkolwiek trudno szukać na najnowszej propozycji, "Gods of Violence", oznak świeżości, to jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie z tego czynił wyrzutów.
Mille Petroza nie kombinuje kontynuując frontalny atak, rozpoczęty z momentem dokooptowania do zespołu gitarowego wymiatacza Samiego Yli-Sirnio, a doprowadzonym do perfekcji na poprzednim krążku, "Phantom Antichrist". Jest więc bardzo melodyjnie, jak większość twierdzi - na szwedzką, goeteborską (dla mnie raczej maidenową) modłę. Zgodnie z tytułem jednak nie zabrakło fal przemocy, która chwilami wręcz łeb urywa. I tutaj jestem w kropce. Momentami proponowany przez Niemców (i Fina) czad staje się monotonny, a orgiastyczne galopady za długo kręcą się wokół lekkiej sztampy. Drugie oblicze "Gods of Violence" to jednak wciąż porywające, brutalne granie, którego wielu może co najwyżej pozazdrościć.
Początkowo dzieje się konkretnie i niezwykle atrakcyjnie. Intro "Apocalyptycon" od razu budzi skojarzenia z potężnym hymnem niejakiego Dartha Vadera, czyli "Imperial March" Johna Williamsa z "Gwiezdnych Wojen", a dalej wkracza do akcji samo piekło. Wstydliwie przyznaję, że impet riffów "World War Now" w dwie sekundy posłał mnie na kolana i dwa razy musiałem sprawdzić, czy przypadkiem się nie porobiłem. Od razu też pomyślałem, że jak tak będzie wyglądać całą ta płyta, to będzie to nadspodziewanie prędka detronizacja Testament, jeżeli chodzi o najnowsze produkcje thrashmetalowe. Ten kawałek ma po prostu wszystko, czego potrzebuje klasowy thrash. Agresję, porywającą melodię i co najważniejsze: rozpruwające bebechy wymiany genialnych partii solowych gitary.
Dalej, prawie bez przerwy, wybrzmiewają uderzenia dzwonów i rusza znany wszystkim z pokazów przedpremierowych "Satan Is Real". Chwytliwy, skandowany refren zdaje się wprawdzie zwiastować, że to na niego Petroza postawił w wyścigu o tytuł koncertowego umilacza czasu, ale zbyt oczywiste słodzenie powoduje, że ciśnienie dramatycznie tutaj opada. Co innego "Totalitarian Terror" czy "Side By Side" zaopatrzone w znak firmowy Dojczów, czyli wysokie darte na pełnej pecie kopary, wtórujące kotłowaniu stóp Ventora. Za to człowiek przecież zawsze kochał Kreator. Zabieg w repertuarze grupy często używany, ale afekt nurkującej eskadry luftwaffe jak zwykle piorunujący.
Żeby nie było za różowo, przy wchłonięciu tych czadów nie do końca rozumiem strategię Petrozy, polegającą na rozmiękczaniu tematu brnięciem w stronę niemieckiego, znienawidzonego ongiś power - heavy metalu. Kiedy już człowiek przyjmie serię z karabinów maszynowych, takiego dajmy na to rwanego "Army Of Storms", na dobitkę nie dostaje butem po ryju, a raczej tortem z germańskiej śmietany. "Lion With Eagle Wings" czy "Fallen Brother" to czas na koń patataje, które mimo swojej atrakcyjności rytmicznej słyszałbym raczej na płytach Gamma Ray niż Kreatury.
Innej natury problemem jest dla mnie finałowy, najbardziej rozbudowany na płycie kolos "Death Becomes My Light", który swoją drogą dziwacznie raz mi się podoba, a raz wkurwia mnie bez reszty. Niby jest w nim wszystko, czego dusza zapragnie. Od akustycznego plumkania przez twarde niemieckie riffowanie, do fantazyjnego zakończenia, którego prog metalowcy, by się nie powstydzili. Sporo miejsca zajmuje tu jednak ta przaśna melodyjka rodem z Oktoberfestu, przy której - jak w tym dowcipie o sklepie - ani nie zatańczysz, ani nie pochędożysz, a co najwyżej oko widelcem sobie wydłubiesz.
Trochę patowo się porobiło. Nie lubię sytuacji, w której chciałbym dać płycie przysłowiową dychę z uwagi na potencjał żywiołowości, ale ze względu na różne przeszkadzajki mam wrażenie udziału w jakimś stosunku przerywanym. Kreator w ogromnej większości tej płyty napierdala ile wlezie, miażdżąc konkurencję gitarowym młynem. Zamiast jednak pociągnąć ten temat, za wszelką cenę pragnie zadowolić gusta mniej zdeklarowanej publiki. Wiem, wiem, krytycy zarzucają to już od czasu "Violent Revolution" sprzed 15 lat, kiedy powracając na łono matki metalu Mille postanowił "wymyślić się na nowo". Tym razem jednak chyba postawił o jeden krok za daleko, niepotrzebnie trwoniąc brutalny potencjał "Gods Of Violence". Nie wiem, a może wiem. W Dojczlandzie od zawsze czuje się sentyment do tego typu grania, szczególnie na spędach live. W takich warunkach ta płyta sprawdzi się jak złoto, a w moim odtwarzaczu tak na 3 skali. Mniej ogrodowych krasnali następnym razem proszę, a więcej min przeciwpiechotnych. I tak podoba mi się na "osiem".
Po tym występie zacząłem się zastanawiać, czy w przypadku Kreatora nie będzie podobnie. Na początku było tylko trochę lepiej niż Sepa, ale z numeru na numer było coraz lepiej, a od połowy była petarda. Zdecydowanie Kreator pozostaje jednym z najlepszych koncertowo thrashowych zespołów.
Co do Sepultury, to się zgadzam, nie wiem czemu, ale nie czuło się groove'a, czyli tego wyznacznika ich stylu. A Kreator od pierwszego kawałka miał dobre brzmienie (aż za dobre nawet) i dali świetny show.
Jak był Max to on pomagał.
Jakoś w przypadku Krisiun, Decapitated czy Coronera nikt nie narzeka na brak drugiego wiosła.
Materiały dotyczące zespołu
- Kreator
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Sepultura "Machine Messiah"
- autor: Megakruk
Slayer "Repentless"
- autor: Megakruk