- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Kabat "Banditi di Praga Turne 2011"
W recenzjach płyt grupy XIII.Stoleti starałem się przedstawić, jak w wykonaniu naszych południowych sąsiadów brzmi rock gotycki. Myślę, że nadszedł czas, by opowiedzieć, jak prezentuje się w Republice Czeskiej scena hardrockowa. W tym celu przybliżę nieco legendę czeskiej muzyki rockowej - Kabat. Zespół narodził się w Teplicach w 1983 roku, lecz dopiero w 1991 na świat przychodzi pierwszy album grupy, której skład nie zmienił się do dziś. Jako ciekawostkę można wspomnieć, że jednym z wielu wydarzeń w historii grupy był jej występ w 2007 roku w konkursie piosenki Eurowizji w Helsinkach. Nic w tym dziwnego, był to bowiem czas, kiedy w wielu krajach Europy próbowano powtórzyć sukces formacji Lordi, która zwyciężyła rok wcześniej. Niestety, bez stosownego makijażu i diabolicznego ekwipunku oraz z nieco mniej przebojową kompozycją Kabat zajął w konkursie ostatnie miejsce. W 2010 roku muzycy nagrali kolejny w swojej karierze krążek i rok później wyruszyli w trasę po Czechach. Jeden z koncertów został udokumentowany na podwójnym krążku DVD. Jak brzmi muzyka, tworzona przez Kabat, opowiem zapoznając Was z koncertem, który odbył się 21 kwietnia 2011 w praskiej "O2 Arenie".
Na wstępie warto pochwalić opakowanie - pudełko w kartonowej obwolucie z wypukłym liternictwem. W środku znajdziemy dwie płyty DVD, a także bogato ilustrowaną książeczkę. Czas włożyć pierwszy krążek do odtwarzacza. Animowane menu ukazuje, jak wygląda scena podczas koncertu - ma kształt plusa z wpisanym w niego okręgiem. Przypomina trochę te wszystkie ogromne estrady, które znamy np. z koncertów Metalliki lub U2. Czesi też dają radę? Przekonajmy się zatem.
Gdzieś za kulisami pojawiają się kolejno muzycy, idą korytarzami i wchodzą na teren hali. Rzeczywiście, scena znajduje się na środku, a członkowie zespołu stają w różnych miejscach tak, by z każdego sektora było ich świetnie widać.
Słyszymy pierwsze riffy utworu "Banditi di Praga" i zaczyna się szaleństwo na trybunach i płycie hali, porównywalne z tym, które można zobaczyć w bardzo sympatycznym wideoklipie (gościnnie wystąpiła w nim inna legenda czeskiej muzyki - Karel Gott...). Szalony, chwytliwy riff oraz refren, który mówi krótko - jesteśmy po to, by grabić, palić i nikt nie wyjdzie stąd żywy. Lepiej zacząć nie można. Wokalista Josef Vojtek, posiadający szorstki, nieco zniszczony rockiem głos, wcale nie musi się wysilać, by publiczność była jego. Ona jest jego i pozostaje taka od pierwszych sekund do samego końca wieczoru.
Szybko przeskakujemy do następnego utworu, mimo że jeszcze nie ochłonęliśmy po szturmie, jaki zgotował nam zespół. "V pekle sudy valej" to rockandrollowa jazda bez trzymanki. Bardzo blisko tego, co w Polsce znamy z kompozycji TSA. Wszystko gra wybornie - tak, jak w piekle powinno grać. Szybkie powitanie z publicznością i następny kawałek. "Buldozerem" to fajna zagrywka na początku, troszkę wolniejsze tempo. W końcu jedziemy buldożerem, więc jest ciężko, rytmicznie i znów rockandrollowo w refrenie. Heavymetalowe przyspieszenie i bardzo fajna solówka. Krótko, treściwie i na temat.
"Don Pedro" to kawałek dla tych, którzy lubią szybko jeździć na rowerze - idealny do dynamicznego kręcenia nogami. W tym utworze też mamy na chwilę podkręcenie tempa. Zespół nie daje ani chwili wytchnienia, bo oto kolejna propozycja tych, którzy lubią TSA... "Davam ti jeden den". To nieco wolniejsze tempo, znów rockandrollowe, z miłym refrenem śpiewanym przez całą praską "Arenę".
Skoro nieco wolniejsze tempo, to możemy sobie dokładnie obejrzeć scenę, po której poruszają się muzycy. Podest, na którym stoi perkusja, znajduje się dokładnie w jej środku i jest obrotowy - tak, by każdy mógł zobaczył pałkera w pracy.
Kolejna jest "Mala dama", znana z Eurowizji. Kompozycja ta może nie zrobiła furory w konkursie, ale za to w Czechach tak. Wokalistę wspomaga basista Milan Spalek, który nadaje "Malej damie" odpowiedni do charakteru muzyki ciężar. Patrząc na reakcję publiczności można odnieść wrażenie, że występ w Helsinkach w ogóle chłopakom nie był potrzebny. I bez tego świetnie sobie radzą, a udział w Eurowizji potraktowali pewnie jako krajoznawczą wycieczkę.
Przed następną piosenką wokalista zapowiada, że schodzimy pod ziemię. Do kopalni? Nie, jeszcze głębiej. Słyszymy dźwięk windy i zjeżdżamy "Dole v dole" do samego piekła. Rewelacyjny bas, metalowy ciężar, a na scenie ogień, dosłownie i w przenośni. Piekielny "czołg" nie pozostawia na słuchaczu suchej nitki. Rewelacyjna praca sekcji rytmicznej połączona z ogniem gitar powoduje, że jest to jeden z najlepszych fragmentów koncertu. Chyba lepiej być nie może... a jednak - "Piju ja, piju rad" to z kolei motorheadowa rockandrollowa jazda w szybkim tempie, znów ze świetnym melodyjnym refrenem, wokalem bardzo bliskim głosowi Lemmy'ego. Następnym utworem jest "Kavu si osladit", zadedykowany tym, którzy odeszli zbyt wcześnie. Czy będzie ballada? Ani to w głowie Bandytów z Pragi, znów króluje rock'n'roll. I chyba o to chodzi, by nieobecnych wspominać z uśmiechem na ustach.
Piosenka "Na sever" brzmi trochę jak przeróbka jakiejś czeskiej melodii ludowej. To historia o tym, że "nie ma to jak w domu". Rockowy riff i znów cała hala śpiewa. Przechodzimy do "Go Satane go", chyba najlepszego numeru pierwszej części koncertu. Scenę spowija czerwona poświata, słychać jakieś bębny, jak walenie w piekielne kotły, i ten niemal growlujący wokal. Jest mrocznie, siarczyście, wręcz czarno, no i pełen nienawiści refren: "Go Satane go, zatańczysz jak ci zagram". Aż ciarki na plecach się pojawiają. Z poprzednikiem idealnie łączą się czarne bębny w utworze "Kalamity Jane". Ale to tylko przygrywka, całą resztą jest rockowy, skoczny kawałek, z lekko popowym riffem na gitarze. Na szczęście całość ratuje wesoły refren. "Wonder" to z kolei krótka elegia o Steviem Wonderze. Od razu słychać, że to taki utwór z przymrużeniem oka, lecz miły dla ucha. Nieco knajpiany klimat i zapadający w pamięć łatwy refren... "Wonder" od razu przechodzi w "Shorel nas dum" i robi się punkowo. Na pochwałę zasługuje fajna miadenowska solówka. Punk i Iron Maiden? Taką mieszankę potrafi stworzyć tylko Kabat.
I tak oto jak z kabatowego bicza zleciało pierwsze 47 minut koncertu. Pora zmienić płytę. Drugą część otwiera "Stara Lou". Na początku Jozef, przy akompaniamencie jednej gitary, pokazuje swój kunszt wokalny, by potem już przy grze całego zespół znów wejść na hardrockowy poziom. Bardzo dobra sekcja rytmiczna dobrze współgra z lekko przesterowaną gitarą, niczym w najlepszych latach Aerosmith. "Starej bar" poprzedza krótka prośba wokalisty o zapalenie zapalniczek. Niestety, w tej kwestii publika jakoś nie jest skłonna do współpracy - jest po prostu za bardzo zajęta zabawą i nie widzi sensu wyciągania zapalniczek, nawet jeśli to jest pierwsza ballada tego wieczoru. I niby jest to ballada, ale taka, jakby napisali ją Andrzej Nowak i Marek Piekarczyk - czyli bardziej rockowo niż balladowo. Fajnie brzmi solówka w środku utworu. Na szczęście publiczność przeprasza za zapalniczki, głośno śpiewając refren razem z wokalistą. "Bum Bum Tequila" zaprasza do wspólnego, niemal punkowego tańcowania. Jakby było ludziom zbyt wolno, grupa natychmiast serwuje "Ebeni". W tym utworze chodzi o to, że im szybciej, tym lepiej, ale za to z melodią i skocznie.
"Kdeco nam zachnutna" wita słuchacza klimatycznym riffem na początku - tak pozostanie do końca piosenki. Znów Milan pomaga Josefovi na wokalu. Ale i tak obok refrenu najlepsza jest gra gitary prowadzącej, nieco płaczliwej. Może to właśnie tę piosenkę trzeba było wysłać na Eurowizję... A zresztą, na tym koncercie pojawia się kilka kompozycji, które mogłyby odnieść sukces. Kolejną propozycją jest "Lady Gagarin" z bardzo twardą zagrywką i jeszcze twardszym riffem i tempem. Nie wiem, jak oni to robią, ale niemal każdy kawałek ma świetną, chwytliwą melodię, zarówno w zwrotce, jak i refrenie. I nawet nie znając języka czeskiego spokojnie można sobie nucić. Stary dobry rock najlepszej jakości. Przy okazji kolejnego utworu ("Saman") warto wspomnieć o pewnym sposobie radzenia sobie z koncertowym stresem przez Tomasa Krulicha. Jest to wypalenie przynajmniej kilku papierosów podczas jednego kawałka. Wydaje się, że jeśli chodzi o dymienie podczas koncertu, jego wzorem jest Slash. Wracając do piosenki - świetna praca perkusji, lekka gitara i trochę "zadymiony" Josef. Podczas tego utworu można zaobserwować, w jaki sposób sterowany jest podest z zestawem perkusyjnym.
Przechodzimy do "Bara" i odkrywamy, że zespół nieuchronnie zmierza do końca występu, a więc do zaserwowania czegoś, co zostanie zapamiętane na długie chwile. Zanim jednak to nastąpi, wybrzmi kolejny rewelacyjny rockowy kawałek z fajną, piskliwą solówką w środku. Skoro zbliżamy się do końca, to czas maksymalnie podkręcić tempo - pojawia się ostra rockandrollowa jazda w "Porcelanovy prasata". Gitarzyści postanowili zniknąć ze sceny, by w sektorach sprawdzić, jak się bawią prażanie. Pozostali na scenie muzycy nadają szaleńcze tempo. Kolejny kawałek, który niewątpliwie rozwaliłby w pył helsińską scenę konkursu Eurowizji. Przed następną piosenką Josef Vojtek zapowiada, że to już ostatni kawałek i na chwilę odpoczynku zaprasza chóralnie zaśpiewany "Kdo vijestly". Gdyby zmienić język na angielski, spokojnie mogłaby to być piosenka U2.
Pozostają jeszcze tylko bisy, ale za to jakie... Na pierwszy ogień leci "Burlaci" - rewelacyjne riff i melodia. Jest ciężko, niemal sabbathowsko, jest też ogniście. No i znów ta solówka. Zdecydowanie najlepszy - nawet "Go Satane go", który do tej pory podobał mi się najbardziej, był nieco słabszy. Było przez moment prawdziwie metalowo, to jeszcze coś do chóralnego śpiewania. "Zizen" jest do tego idealny. Świetna praca sekcji rytmicznej, połączona z gitarami i śpiewem daje to, że cała "O2 Arena" skacze i śpiewa w nieskończoność. Co tu dużo mówić, rock jakich mało. Na dokładkę mamy jeszcze "Pohoda", czyli znów hardrockowa propozycja, tak już niemal na do widzenia. Jeśli ktoś siedział podczas dwóch wcześniejszych utworów, to na pewno nie posiedzi przy "Pohodzie". Już naprawdę na koniec pozostaje "Moderni devce". Utwór też nieco żartobliwy - śpiewany trochę a'la Czesław Mozil. Idealnie na opuszczenie hali w wyśmienitym nastroju.
Widzimy jeszcze, jak zespół schodzi za kulisy - czas więc na podsumowanie: bardzo dobry występ ze świetną publicznością. O dziwo Czesi potrafią się doskonale bawić na koncercie. Do tego wyśmienita oprawa sceniczna. Pomysł z estradą na środku rewelacyjny, do tego dokładają się kapitalne światła, które podkreślają klimat (zwłaszcza podczas "Go Satane go"), czy srebrna kula odbijająca świtało ze wszystkich bocznych reflektorów. Do wydawnictwa DVD również nie mam zastrzeżeń, począwszy od dźwięku (2.0 lub 5.1), poprzez krystaliczny obraz - jest rewelacyjnie. Koncert obsługiwany jest przez około 10 kamer, ze świetną realizacją wizyjną. Zdecydowanie polecam jako dodatkowy czeski zakup, obok piwa i beherovki.
Materiały dotyczące zespołu
- Kabat