- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Jethro Tull "A (reedycja)"
Zaczęło się od tego, że perkusista Barriemore Barlow zdecydował się odejść z Jethro Tull i założyć nową kapelę. W jej składzie miał również grać John Glascock, ale niestety nie doczekał, bo zmarł nagle w listopadzie 1979 roku. Odejście Barlow uzgodnił z Andersonem i po skończeniu jednej z tras rozstali się w zgodzie i przyjaźni. W tym samym czasie, gdzieś na początku 1980 roku, John Evan i David Palmer ujawnili w wywiadach, że są zmęczeni ciągłymi wyjazdami koncertowymi oraz działalnością w zespole. Jednocześnie lider zamierzał zmienić oblicze swojej grupy i brał pod uwagę dalszą działalność z innymi muzykami. Okoliczności rozstania się Evana, Palmera i Barlowa z Tull dalekie były od wzorców, jakie powinny być zachowane, zważywszy na ich długoletnią współpracę z formacją. Obwieścił o tym jeden z lipcowych numerów pisma "Melody Maker" z sensacyjnym nagłówkiem na pierwszej stronie: "WYLANI", co nie było do końca zgodne z prawdą. Wprawdzie Anderson wysłał do każdego list z informacją, iż zamierza zrezygnować z jego udziału w swojej ekipie, ale ferment niestety pozostał. Jak się okazało, sprawcą tego zamieszania był menedżer Terry Ellis, który w pogoni za sensacją opublikował ten artykuł bez wiedzy Iana.
Praktycznie więc Jethro Tull nie istniał, ale Anderson rozpoczął przygotowania do zarejestrowania nowego materiału studyjnego, który miał być firmowany jego nazwiskiem. Ostatecznie jednak płyta ukazała się w sierpniu 1980 roku pod nazwą Jethro Tull i tytułem "A", bo tak właśnie oznaczone były taśmy w studiu nagraniowym, czyli od pierwszej litery nazwiska lidera. Ze starej gwardii pozostał jedynie gitarzysta Martin Barre. Na basie zagrał Dave Pegg, który już od jakiegoś czasu współpracował z Ianem. Ale głównym muzykiem, mającym niebagatelny wpływ na oblicze tego wydawnictwa, został Eddie Jobson, grający na instrumentach klawiszowych i skrzypcach elektrycznych. Artysta ten znany był do tej pory z występów w Roxy Music i supergrupie UK. Przyciągnął on ze sobą nowego perkusistę - Amerykanina Marka Craney'a.
Przy nagrywaniu materiału na ten krążek Anderson otworzył się na nową technikę i elektronikę, która coraz śmielej na początku lat osiemdziesiątych wkraczała w muzyczny świat. Zmienił też swój wizerunek, skrócił włosy, rezygnując z dotychczasowego oblicza leśnego brodatego barda w przydługim płaszczu. Na okładce albumu artyści prezentują się w białych kombinezonach z nowoczesnymi mikrofonami przy uszach.
Na płycie mamy dziesięć nagrań, nie jest ona zbyt długa, gdyż trwa około czterdzieści dwie minuty. Wśród utworów występuje różna rozpiętość, jeżeli chodzi o poziom artystyczny. Pierwsze dwa kawałki to melodyjne piosenki z ładnie zaznaczonymi partiami syntezatorów i fletu, ale bez wyrazu. Dopiero na "Working John, Working Joe" coś niecoś się dzieje, bo numer nawiązuje do solidnych rockowych propozycji bandu w przeszłości. Jeszcze lepiej jest w najdłuższym, ponad sześciominutowym "Black Sunday". Tutaj początek na syntezatorze prawie jak w Yes. Potem gitarowe, cięte riffy, a na koniec porywająca solówka Martina. Jeszcze trzeba wyróżnić dwie dobre kompozycje. Pierwsza z nich to instrumentalny żywiołowy kawałek "The Pine Marten's Jig" w stylu folku z Wysp Brytyjskich z dialogami skrzypiec i fletu. Druga to ballada rockowa "And Further On" z elektrycznymi zagrywkami gitary przeplatanymi partiami fortepianu. No i także godna uwagi jest piosenka "Uniform", gdzie Jobson już od początku popisuje się grą na elektrycznych skrzypcach, które słyszymy unisono z wokalem Andersona. Album "A" nie należy do udanych osiągnięć zespołu. Brzmienie Tull w dalszym ciągu jest jednak rozpoznawalne dzięki solówkom gitarowym oraz fletowi i wokalowi Iana. Dźwięki elektronicznych klawiszy nie powinny więc nikogo zmylić.
Promocja na żywo tej płyty miała miejsce przede wszystkim na trasie po USA w październiku i listopadzie 1980 roku. Dopiero dwa ostatnie koncerty artyści zagrali w Londynie w "Royal Albert Hall". Występy cieszyły się, jak zwykle, sporym powodzeniem. Wśród technicznych nowości Anderson zastosował wtedy po raz pierwszy mikrofon bezprzewodowy oraz elektryczny flet, co pozwalało mu na wyjście do publiczności. Wszyscy muzycy występowali w eleganckich kombinezonach.
Na koniec jeszcze warto wspomnieć o dalszych losach trzech "wylanych". Otóż Barrie Barlow próbował zakładać jakieś zespoły z różnym skutkiem, ale bez większych sukcesów. Został w końcu muzykiem sesyjnym i producentem. Pracował swego czasu dla Roberta Planta i Jimmy Page'a. John Evan początkowo rozstanie z Tull przypłacił załamaniem nerwowym. Gdy się otrząsnął, utworzył grupę Tallis (razem z Palmerem), nagrał płytę, lecz nie zdołał jej wydać. Wreszcie rzucił muzyczny biznes i założył firmę budowlaną. Najlepiej na rozstaniu wyszedł David Palmer, który zajął się łączeniem muzyki rockowej z klasyczną. Grał trasy dyrygując wielkimi orkiestrami symfonicznymi i wydawał płyty z orkiestrowymi wersjami utworów Genesis i Pink Floyd (jeszcze później Yes, The Beatles oraz Queen). A rozpoczął od wydawnictwa, gdzie umieścił symfoniczne wersje nagrań Jethro Tull. Zresztą z udziałem swoich jeszcze niedawnych współpracowników (Anderson, Barre i inni), z którymi wiązało go wiele. Poza tym zawsze podkreślał z dumą, iż miał możliwość uczestniczenia w działalności tak znakomitej kapeli, jak Jethro Tull.