- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Jethro Tull "A Passion Play (reedycja)"
Po dużym sukcesie poprzedniego longplaya Jethro Tull - "Thick As A Brick", który został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez publiczność, jak i krytyków - już w sierpniu 1972 roku Ian Anderson i spółka przystąpili do pracy nad kolejną płytą. Ale najpierw w lipcu na rynku ukazało się składankowe wydawnictwo "Living In The Past", będące głównie zbiorem singli. Wśród nich były piosenki, które nie znalazły się na dotychczasowych pięciu albumach. Umieszczono tam również całą zawartość EP-ki "Life's A Long Song". Ten podwójny zestaw zawierał też kilka nagrań do tej pory nigdzie niepublikowanych. Kolejny krążek miał powstać w Paryżu w słynnym studiu "Chateau D'Herouville", lecz sesja nagraniowa szła bardzo opornie. Artystów nękały kłopoty ze sprzętem i ze zdrowiem. Wyraźnie nie służyło im francuskie jedzenie. Doszło nawet do poważnych zatruć pokarmowych. Pomimo tego, iż muzycy mieli praktycznie opracowane prawie trzy strony na podwójną płytę, całość została porzucona i wszyscy wrócili do Anglii. Formacja nie zrealizowała też swoich wcześniejszych planów, mianowicie przenosin na stałe do Szwajcarii ze względu na wysokie podatki na Wyspach.
Szósta studyjna płyta Tull - "A Passion Play" - powstała dosyć szybko, bo można ją było już usłyszeć na koncertach w marcu 1973 roku, a w lipcu ukazała się w sprzedaży. Anderson postanowił ponownie stworzyć koncept album i ułożył jeden długi utwór w dwóch częściach. Nie wykorzystano na nim prawie wcale materiału, jaki został zarejestrowany podczas nieudanej sesji we Francji. W warstwie muzycznej mamy tu zupełnie inną jakość niż na poprzednich wydawnictwach, a zwłaszcza w porównaniu do poprzedniczki, czyli "Thick As A Brick". Nie słychać w nagraniach radości, polotu i płynności. Głosowo lider nawiązuje bardziej do średniowiecznych śpiewaków niż do wokalistyki rockowej, przez to znaczna część tych partii pozbawiona jest charyzmy i fantazji. To samo możemy odnieść do całej ścieżki dźwiękowej, w której często gości poważny nastrój. W pewnym sensie wytłumaczeniem tego może być tematyka odwołująca się do śmierci. Ale są miejsca, gdzie brakuje spójności poszczególnych wątków, a czasami panuje chaos. Poza tym bardzo mało mamy tu charakterystycznych dźwięków fletu, w zamian za to słyszymy sporo saksofonów, na których gra Ian. Oprócz tego John Evan w jeszcze większym zakresie niż dotychczas korzysta z syntezatorów. Autorem słów jest Anderson, za wyjątkiem jednego kawałka otwierającego część drugą - "The Story Of The Hare Who Lost His Spectacles" ("Historia o zającu, który zgubił swoje okulary"). Do tego numeru zrobiono nawet teledysk. Pomysłodawcą utworu (w zasadzie miała to być zabawna bajeczka) i twórcą tekstu, zupełnie niezwiązanego z podstawową kompozycją, był Jeffrey Hammond. On też wykonuje w nim partię wokalną w postaci narracji.
Co prawda w opisach występujących na okładkach nie podano poszczególnych tytułów, ale w niektórych materiałach dyskograficznych ekipy możemy odnaleźć więcej informacji na ten temat. Tak więc "A Passion Play" podzielone jest na cztery akty, składające się łącznie z szesnastu pozycji biegnących bez przerwy, wygląda to następująco:
Akt I - Lifebeats; Prelude; The Silver Cord; Re-Assuring Tune, Akt II - Memory Bank; Best Friends; Critique Oblique; Forest Dance #1, Akt III - The Story Of The Hare Who Lost His Spectacles; Forest Dance #2; The Foot Of Our Stairs; Overseer Overture, Akt IV - Flight From Lucifer; 10:08 To Paddington; Magnus Perde; Epilogue.
Zdecydowanie lepiej słucha się tych piosenek, gdy znamy nazwy poszczególnych części. Można nawet kilka z nich wyróżnić. Mianowicie dobrze brzmi początek w postaci "Lifebeats" (z odgłosem bijącego serca) oraz "Prelude" i "Silver Cord". Mogą podobać się dwie instrumentalne miniatury "Forest Dance", a także "Memory Bank" czy "The Foot Of Our Stairs". Jednocześnie podczas słuchania całości, przychodzi do głowy porównanie tej muzyki do obszernego tekstu bez znaków interpunkcyjnych. Czasami pomiędzy niektórymi tytułami aż prosi się o dwusekundową pauzę lub wyciszenie.
"A Passion Play" jest dziełem niespełnionym, które nie trafiło na podatny grunt. Szczególnie media skrytykowały to wydawnictwo i niektórzy recenzenci zaraz po ukazaniu się krążka nie zostawili na Andersonie suchej nitki. Ten z kolei rozgoryczony nawet nosił się z zamiarem rozwiązania grupy i odwołał część koncertów. Lecz publiczność i zwolennicy zespołu przyjęli krążek dosyć dobrze - szczególnie w USA. Teraz po latach nie można przejść obok tej suity zupełnie obojętnie. Bo chociaż to nie jest bardzo dobra płyta, ale ma w sobie duży ładunek artystyczny i twórczy, jest propozycją aż nadto ambitną. Niestety, przez to pojawiają się na niej miejscami zbytnio wydumane, a także trudne fragmenty. Słuchanie wymaga cierpliwości i odrzucenia uprzedzeń. Zdecydowanie tylko dla fanów Jethro Tull. Pozostali słuchacze mogą sobie darować poznawanie tego albumu.
Z późniejszych rzeczy podobały mi się jeszcze "Minstrel..." i "Songs from the..." ale jakoś tak słuchałem tego z rozpędu, bez tej przyjemnej fascynacji, która towarzyszyła najlepszym albumom. Swoją drogą za najbardziej niedocenioną płytę Jethro uważam "Stand up", dla mnie to ich numer jeden.
nic się nie stało :D
Jethro/Yes jest specyficzne i jak się nie lubi wokalu Andersona to kapa
tak czy inaczej to są zespoły nie do pomylenia z czymkolwiek innym, widziałem live i tylko to potwierdzili
ale czym Cię tu zadziwiłem