- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Iron Maiden "Brave New World"
Doczekałem się. Doczekaliśmy się. Doczekaliście się. Świat się doczekał. Niepotrzebne skreślić. Oto mamy owoc powrotu tandemu Dickinson-Smith na łono Żelaznej Dziewicy. Owoc to soczysty i smakowity.
"Brave New World" jest krążkiem pełnym niespodzianek. To zdecydowanie najbardziej progresywna płyta Maiden od czasu "Seventh Son Of The Seventh Son". Zaskakują "smaczki" w postaci futuryzująco-orientalizującego "The Nomad", czy smyczków w "Blood Brothers". Z radością stwierdzam, że kompozytorska machina z Harrisem na czele nie spoczęła na laurach i nie kopiuje samej siebie (co w przypadku zespołu o takich dokonaniach musi być przecież kuszącą perspektywą). Można powiedzieć, iż nowy album zakorzeniony jest w Maidenowej tradycji, czerpiąc z różnych okresów działalności zespołu, z żadnego jednak zbyt nachalnie.
Trochę liczb. "Brave New World" jest o prawie 15 minut i całe dwa utwory dłuższa od swej poprzedniczki. Jeszcze wyraźniej niż na "Virtual IX" dominują tu utwory długie. Aż trzy trwają ponad 8 minut, a tylko trzy - krócej niż 5. W wolnych fragmentach niektórych utworów znać elementy stylistyki obecne na płycie sprzed dwóch lat (na przykład w "Brave New World", "Blood Brothers" czy "Dream Of Mirrors"). Ten ostatni kawałek rewelacyjnie "rozkręca się", tak że około siódmej minuty refren, wcześniej grany powoli, po Ironowsku pędzi jak najlepszy koń wyścigowy. Generalnie muzyce wypełniającej dwunasty studyjny album Dziewicy z pewnością nie można zarzucić szablonowości. Utwory, szczególnie te dłuższe, to przyspieszają, to zwalniają i rzadko który podporządkowany jest rygorystycznie schematowi zwrotka-refren (choć chwytliwych refrenów rzecz jasna nie brakuje, bo co by to wtedy było za Maiden!).
Na płycie nie brakuje również mniej lub bardziej klasycznych "rockerów" spod znaku Żelaznej Dziewicy. Jest nim zdecydowanie promujący "Brave New World" utwór "The Wicker Man", są nimi także "Ghost Of The Navigator", "The Mercenary" czy "The Fallen Angel", przy czym ten ostatni, najostrzejszy z całej dziesiątki, przywodzi na myśl wspólne dokonania Dickinsona i Smitha na solowych wydawnictwach tego pierwszego. Podobnie jak na "Virtual XI", również i tym razem najgorzej wyszło Ironom zakończenie albumu. Zamykające krążek "Out Of The Silent Planet" i "The Thin Line Between Love & Hate" są (mimo kilku ciekawych rozwiazań w drugim z tych utworów) najsłabszymi kawałkami spośród wszystkich dziesięciu.
Słów kilka o wykonaniu. Właściwie mógłbym się ograniczyć do stwierdzenia, że nie mam żadnych zastrzeżeń. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż obecność w zespole trzech gitarzystów umożliwiła nagranie albumu na żywo (to pierwszy materiał Maiden, który powstał w ten sposób). Ci, którzy po trzech wiosłach spodziewali się "frontalnego ataku" i ściany dźwięku mogą się czuć zawiedzeni. Efekt rozszerzenia składu jest bowiem słyszalny raczej w postaci licznych "smaczków" ukrytych w utworach, następujących po sobie solówkach itp. Interesująca jest także praca perkusji i pojawiająca się tu i ówdzie kanonada na dwie centrale. Linia basu jak zwykle doskonała, choć tym razem może mniej wyeksponowana.
I wreszcie wokal. Swoim śpiewem na "Brave New World" Bruce Dickinson udowodnił, że jest prawowitym gardłowym Iron Maiden i pozostanie nim (miejmy nadzieję) po wsze czasy. O ile dotychczas porównywanie go z Blazem Bayley'em miało charakter "spoglądania wstecz", teraz, dzięki jego powrotowi, każdy, kto dotychczas miał jakiekolwiek wątpliwości, szybko się ich pozbędzie. Maiden z Brucem przy mikrofonie odzyskała energię, której brakowało jej przez ostatnie lata.
Wygląda na to, że napisałem niebywale długą recenzję. Więc chociaż zakończę krótko: Up The Irons! Więcej nie trzeba.