- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: IQ "Frequency"
Wyobraźmy sobie taką sytuację: zasypiamy po męczącym dniu, śni nam się coś przyjemnego, na przykład spacer w chmurach z ukochaną osobą, kiedy nagle czujemy, że ktoś szarpie nas za rękę, by po pewnym czasie całkowicie zbudzić. Złościmy się, chcemy, by sen trwał, ale ktoś popsuł zabawę. Mniej więcej tak można w kilku zdaniach streścić scenariusz "Frequency", nowej płyty IQ.
Od wydania "Dark Matter" minęło 5 lat, w tym czasie w zespole nastąpiły zmiany personalne, z IQ nie gra już Martin Orford ani Paul Cook, a w ich miejsce pojawiły się nowe twarze. Nad całością czuwa jednak stary lis Peter Nicholls, więc zupełnie nie spodziewałem się wizji, jaką nakreśliłem powyżej.
Dwa pierwsze nagrania są absolutnie fantastyczne, to jest właśnie ten piękny sen, z którego człowiek nie chciałby uciekać. Wszystko zaczyna się komunikatem o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę - do końca "Life Support" czułem się, jakbym leciał razem z tą bombą, a następująca eksplozja rozrywała mnie na najmniejsze cząstki. Niestety, potem płomienie powstałe przy wybuchu wyraźnie dogasają i na dobrą sprawę żaden z pozostałych utworów nie powala.
"Stronger Than Friction" rozkręca się dopiero od 6 minuty, końcówka jest już świetna, ale wcześniej nie dzieje się nic, na co raczej nie można machnąć ręką. W ogóle dłużyzny to dominująca cecha tej płyty, co jest niesamowicie irytujące. Nie mam nic przeciwko rozbudowanym formom, o ile robione są z głową - kto jak kto, ale grupa z takim stażem jak IQ, nie powinna mieć problemu z wyczuciem, kiedy kilkunastominutowy długas staje się zwyczajnie nudny. Po przesłuchaniu albumu do końca (co nie jest takie łatwe) mam jednak spore wątpliwości, czy tak na pewno jest.
"The Province" niech będzie tu przykładem - można odnieść wrażenie, jakby ktoś próbował dopasować do siebie kompletnie niepasujące puzzle, razi chaosem i ogólnym brakiem jakiejś koncepcji. Jakby muzycy nie do końca wiedzieli, w którą stronę pociągnąć ten utwór, w rezultacie zamiast pięknego, solidnego górskiego roweru, wyszedł trzeszczący składak.
Na szczęście takich trudności muzycy nie mieli z "Ryker Skies", który, mimo że też odrobinę za długi, jednak z pewnością wart jest uwagi. Zwłaszcza końcówka, która - zupełny odlot, klawisze i chór robią świetne wrażenie. Wcześniej jest floydowo, unosi się też w powietrzu duch Camel, początek natomiast przypomina nieco "Stairway To Heaven".
Nad "One Fatal Mistake" oraz "Closer" najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Dwie nijakie piosenki, ta pierwsza ma chyba najtrafniejszy z możliwych tytułów. Przywołały mi jedynie skojarzenia z "Season's End" Marillion i mdłym głosem Hogartha na tej płycie. "Closer" obwieszcza nam, że zastosowana przez zespół hipnoza dobiegła końca i czas wracać do rzeczywistości. Ta płyta ma z nią niestety dużo wspólnego - również jest szara i generalnie bezbarwna, choć zdarzają się piękne chwile. Trudno oczywiście wymagać, aby ktoś nagrał coś odkrywczego w gatunku wyeksploatowanym do granic możliwości, ale mając wyobraźnię można stworzyć coś, co będzie po prostu bardzo przyjemne w odbiorze, kilka miesięcy temu Pendragon pokazał, jak to robić. IQ dopadł niestety brak zdrowego rozsądku. Mam nadzieję, że chwilowy.
Materiały dotyczące zespołu
- IQ