- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Tony Iommi "Iommi"
Tony Iommi po 30 latach działalności w macierzystej formacji, jako ostatni z członków legendarnego Black Sabbath, wydał swoją solową płytę. Co prawda gitarzysta planował nagranie takiego albumu już w 1986 roku, jednak wtedy wytwórnia wymusiła na nim sygnowanie albumu "Seventh Star" nazwą Black Sabbath. Tym razem Tony nie miał już takich problemów, żaden producent albo wytwórnia nie odważyłaby się w chwili obecnej zadzierać z ojcem chrzestnym i pośrednim twórcą wszystkich rodzajów metalu i grunge'u.
Na swoim "debiutanckim" krążku Iommi postanowił "skopiować" genialny pomysł Carlosa Santany i zaprosił różnych wokalistów z każdym z nich komponując po jednym utworze. Od nazwisk muzyków towarzyszących "królowi riffów" może się zakręcić w głowie: Philip Anselmo z Pantery, Peeter Style z Type O'Negative, Billy Idol, Ian Astbury z The Cult, a nawet sam Ozzy Osbourne - to tylko połowa zaproszonych śpiewaków. A nie zapominajmy, że gdzieniegdzie na gitarze udziela się Brian May, a na perkusji w utworze z Ozzym gra nie kto inny, jak Bill Ward! I o ile Iommi może zapomnieć o takim sukcesie komercyjnym, jaki stał się udziałem latynoskiego mistrza gitary, to pod względem artystycznym jego dzieło jest równie udane. W końcu bowiem wyszedł z "przeciętniactwa" i wtórności, które cechowało ostatnie płyty Black Sabbath, a powrócił do wielkiej formy, którą zgubił gdzieś w drugiej połowie lat 80.
Nie spodziewajcie się jednak żadnej rewolucji. Na nowym albumie wciąż rządzą charakterystyczne riffy Tony'ego, wciąż zaskakujące swoim "ciężarem" ("Patterns") i agresją ("Laughing Man"). Nowością jest wykorzystanie elektronicznych sampli i automatycznych perkusji. Większość utworów rozpoczyna się od elektronicznych wstępów, mających nadać utworom odpowiednio mroczny klimat. I mimo że w większości przypadków sample wzbogaciły utwory, myślę że można było spokojnie się bez nich obejść. Mnie to po prostu nie przekonuje, wolę gdy utwór zaczyna się "tradycyjnie" - od iommowskiego riffu i gdy nie ma w nim różnych współczesnych pseudododatków w stylu sampli. Nieprzypadkowo największe wrażenie robią kompozycje "tradycyjne": utrzymany w klimacie "Psycho Man" z "Reunion" - "Who's Fooling Who" z Ozzym na wokalu oraz niezwykle drapieżny "Laughing Man (In The Devil Mask)", gdzie Iommi raz za razem "atakuje" ostrymi jak brzytwa dźwiękami Henia Rollinsa udzielającego się wokalnie. Natomiast utwory "elektroniczne" ("Meat" czy "Goodbye To Lament") niewątpliwie są dobre i mogą się podobać, ale cały ich urok zaczyna się dopiero wtedy, gdy do akcji wkracza gitara Mistrza. Wszystkie utwory prezentują równy wysoki poziom. Rozczarowały mnie jedynie "Time Is Mine", gdzie mimo genialnego riffu i sola w miarę upływu czasu piosenka traci energię i po prostu nudzi oraz kompletnie nieudany "Just Say No To Love".
Pod względem wokalnym płyta wypada znakomicie. Zresztą wystarczy spojrzeć na nazwiska - same sławy. Wśród nich nikt nie zawiódł, wszyscy wypadają znakomicie. Nieoczekiwaną perełką okazał się utwór z udziałem stosunkowo mało znanego Serja Tankiana z System Of A Dawn ("Patterns"), który popisuje się bardzo interesującym sposobem śpiewania z przeciąganiem poszczególnych fraz. Jednakże obecność tylu wokalistów ma zawsze jedną zasadniczą wadę - płyta traci spójność. Nie jest to jednak wada tego "krążka", wręcz przeciwnie. Z pewnością album wypadłby mniej ciekawie, gdyby wszystkie kawałki wykonywał jeden wokalista.
Wracając do samej muzyki, nie można nie wspomnieć o solówkach. Prezentują one tradycyjnie wysoki poziom, a czasami ("Meat") pozytywnie zaskakują, częściej sprawiają jednak wrażenie, że "gdzieś" już to słyszeliśmy (a konkretnie na którymś z albumów Black Sabbath). Co ciekawe, w niektórych utworach (np."Patterns") solówek po prostu nie ma. Wydaje mi się to co najmniej dziwne. Czyżby Iommi uległ niezdrowej - mówmy wprost - głupocie współczesnych zespołów, które solówek po prostu nie grają? Co prawda już wcześniej (chociażby w "Sabbra Cadabra") Tony'emu zdarzało się nie zagrać sola, a jego obecność nie świadczy o wartości utworu, ale brak takowego w "Gododbye To Lament", gdzie Mistrzowi towarzyszy Brian May, trochę denerwuję. W ogóle Brian May, mimo obecności w dwóch piosenkach, jest tutaj prawie niezauważalny. Szkoda.
Album "Iommi" z pewnością nie zawiedzie fanów Iommiego i Black Sabbath. Z pewnością bliżej mu do dokonań z Ozzym, niż tych z Dio, czy Martinem. Obserwuję także niezwykłą popularność tego "krążka" u osób, które raczej Black Sabbath się nie interesują. Mogę go z czystym sumieniem polecić każdemu fanowi dobrego metalu. Teraz pozostaje nam oczekiwanie na wydanie nowego studyjnego albumu Sabbath w oryginalnym składzie, miejmy nadzieję że tym razem już bez sampli.