- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: In the Woods... "Pure"
Może niepotrzebnie się podniecam i zaraz usłyszę: "morda dziadek, bo ci pompka stanie", ale dupa trochę jednak boli, kiedy w corocznych zestawieniach albumów roku wciąż brak miejsca dla dobrych płyt, za to zawsze znajduje się "plejs" dla znanych nazw, niezależnie od tego, jakie gówno by nagrywały. Może chodzi o coś jeszcze innego. Porównując reakcję, z jaką obecnie spotyka się death metal "mejd baj" Immolation, z tym, co ludzie mówią o ubiegłorocznych perełkach muzyki w ogóle, czyli jak dla mnie Wolverine "Machina Viva", "Realms" Darkher, Alcest "Kodama" czy Katatonia "The Fall Of Hearts", stwierdzam, że planeta łaknie wpierdolu, a klimatyczne granie znalazło się jakby w odwrocie. Znaczy się powstaje tego na kopy, ale wszyscy jakby mają to w dupie. Paradoksalnie co innego można przeczytać w wywodach moich kolegów po fachu, którzy nigdy nie byli moimi kolegami po fachu (bo to nie mój fach), a mianowicie, że to death metal już ich tylko i wyłącznie śmieszy. Albo mi się popierdoliło, albo im, albo nie rozumiem. Tak czy inaczej trzymam w łapach nowy krążek In The Woods... - "Pure", o którym mógłbym co najwyżej poczytać na jakimś blogu kolesia, który wyszedł z comy po 17 latach spania, a ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał sprzed legnięcia, było "Strange In Stereo" Norwegów (i Angola, w składzie nie ma już bowiem Jana Kennetha Transetha). Nota bene płyty splutej u nas niemiłosiernie przez tych samych cwaniaczków, którzy dzisiaj zmęczeni metalem obwieszczają się ekspertami od awangardy. Takie to życie przewrotne.
"Pure" niemal idealnie wpasowuje się w te kilka zdań, które wklepałem powyżej. Płyta uwodzi przyjętą estetyką. Jest jak klimatyczne przeprowadzanie operacji na otwartym sercu, co nie zmienia faktu, że po tak długiej absencji wydawniczej w kategorii pełnych wydawnictw, tylko niewielu straceńców, którzy nie dali się zwieść opiniom sprzed kilkunastu lat, będzie w stanie należycie ją docenić. Nie wróżę In The Woods... też wielu nowych fanów. Panowie ani nie mają "coolmadafaka" fotek, ani nie grają specjalnie łatwych dźwięków, choć przyznać trzeba, że w porównaniu z tym co robili w przeszłości, teraz i tak są bardziej konwencjonalni niż kiedykolwiek.
Krążek opiewa na 10 kompozycji, z których większość oscyluje wokół 6 - 7 minut trwania. Jak więc się już domyślacie, nie jest to płyta do szybkiego pomachania banią między jednym a drugim piwem. Bez obaw jednak, bo o żadnej nudzie i przegadaniu nie ma tutaj mowy. W kawałkach rozpostartych od doomowego ciężaru, przez chwytliwe, rockowe melodie, aż po zupełne wyciszenia, wprawdzie dzieje się wiele, ale wszystko jest elegancko spasowane na zasadzie "wynikowości" i spójności. Już tytułowy, zamieszczony na samym wejściu "Pure", jest jak najbardziej reprezentatywny dla całej zawartości muzycznej płyty. Czego tutaj nie ma? "Katatoniowo - paradjsowy" "transik" riffowy, monumentalne, epickie tąpnięcia i doskonale wymieszane wokale, bezboleśnie przechodzące od delikatnego śpiewu po głęboki ryk. Przede wszystkim jednak to te dekadenckie, klimatyczne smaczki nadają wielowątkowej kompozycji odpowiedni poślizg, powodując, że słucha się tego z prawdziwą, duchową przyjemnością. "Blue Oceans Ride (Like a War)" i "Transmission KRS" kupiły mnie w sekundę klawiszami, które dla "nowożytnych" słuchaczy będą synonimem wiochy, przywodzącymi na myśl to, co robiły Tiamat i Moonspell na swoich najlepszych płytach z obydwu połówek lat 90. "Transmission KRS" skrzy się solówkami niczym "Gaia" Edlunda i spółki. Sama magia. Fani Solitude Aeternus, a szczególnie niesamowitego głosu Roba Lowe, zachwycą się z kolei rozwiązaniami wokalnymi w "Devil's at The Door" i "This Dark Dream". To aż nadto, żeby kupić moje sterane serce, ale In The Woods... jednak zdaje się nie mieć litości dla moich emocji. Kiedy wybrzmiały pojedyncze uderzenia w struny takiego "Towards The Black Surreal", plecy pokryły mi się lodowatym dreszczykiem podniecenia - toż to Anathema z okresu "The Silent Enigma" względnie "Eternity", czyli zapomnianych obecnie płyt, przy których swego czasu upadała na kolana cała metalowa Polska. No i w końcu porażający gitarową fantazją, finiszujący z błękitnym impetem fali monsunowej "Mystery Of The Constallations". Bajka.
Dzięki "Pure" In The Woods..., w ciągu tych kilkudziesięciu minut, czas cofnął się dla mnie o całe dekady. Przypomniałem sobie na nowo, za co tak bardzo pokochałem kiedyś tego typu granie. Złośliwcy powiedzą, że nie ma się czym podniecać, starsi fani też pewnikiem dopierdolą, że to już może nie ten sam zespół, bo ma nowego frontmana, ale co mi tam. To wielka radość być świadkiem rezurekcji grania tak bardzo przylegającego do dawnych ideałów, jednocześnie wciąż brzmiącego współcześnie, a przede wszystkim po prostu poruszającego. Dusza o mało z zawiasów się nie wyrwie, jak mawiał śp. Wacław Kowalski odgrywając rolę Kazimierza Pawlaka. Czyż nie to jest najważniejszą cechą muzyki prawdziwej i szczerej? Aż się spociłem... duchowo rzecz jasna. Niczym ten podstarzały alchemik z okładki zasiadam nad kosmiczną zupą, opieram łokieć na czaszce i odpalam "Pure"... raz za razem.
P.S. Nie szukajcie tej płyty raczej w sklepach, bo nakład zamknął się w 200 kopiach, o czym raczej nikt wam nie powie. Wersja cyfrowa płyty jest jak najbardziej dostępna. Warto poświęcić 10 sekund na jej zdobycie - cena "sieben ojro" z kawałkiem.
Skoro Wolverine i Darkher takie genialne i niedocenione to po co gawędzisz o Six Feet Under czy Sepulturze, a sam ich pomijasz?
a resztę poczytaj u Wolrada:)
Niesamowity klimat.